Był do cios dla męskiej dumy Tuckera Longstreeta i ułaskawienie dla jego sumienia. Więc Eddzie Lou wcale nie chodziło o niego! Chodziło jej o Sweetwater. Ale przecież musiała zdawać sobie sprawę, że prędzej czy później on się o tym dowie.
– Przyszedłem ci powiedzieć, że nie mogę się z nią skontaktować od tamtego popołudnia w restauracji. Austin napadł na mnie, bo myślał, że chowam ją u siebie w domu. Pokazała się w mieście?
Powoli Burke zdusił papierosa w popielniczce.
– Nie przypominam sobie, żebym ją ostatnio widział.
– Prawdopodobnie zaszyła się u jakiejś koleżanki. – Czepiał się uporczywie tej myśli. – Chodzi o to. Burke, że od czasu, kiedy znaleźliśmy Francie…
– Aha – Burke poczuł skurcz żołądka.
– Odkryłeś coś? O niej albo o Arnette?
– Nic. – Na myśl o porażce fala krwi napłynęła mu do twarzy. – Sprawę przejął szeryf okręgowy. Współpracowałem z lekarzem i chłopcami z policji stanowej, nie mają nic konkretnego. Jakaś kobieta została zaszlachtowana w Nashville w zeszłym miesiącu. Jeżeli znajdą powiązanie, sprawę przejmie FBI.
– Nie chrzań!
Burke skinął tylko głową. Nie podobała mu się myśl o policjantach federalnych węszących w jego miasteczku, odbierających mu chleb, patrzących na niego jak na wsiowego prostaczka, który nie potrafi nawet przyskrzynić pijaka.
– Martwię się tylko dlatego, że przypomniałem sobie Francie – ciągnął Tucker.
– Popytam ludzi. – Wstał, chcąc od razu zabrać się do roboty. – Sądzę, że jest tak, jak mówiłeś. Przyczaiła się gdzieś u koleżanki na parę dni, żeby wycisnąć z ciebie oświadczyny.
– Aha. – Zadowolony, że udało mu się przerzucić ciężar na barki Burke'a, Tucker wstał i pokuśtykał ku drzwiom. – Daj mi znać, jak się czegoś dowiesz.
– Jasna sprawa. – Burke wyszedł razem z nim i objął spojrzeniem miasteczko. Miejsce, gdzie się urodził i wychował, gdzie po ulicach biegały jego dzieci, gdzie robiła zakupy jego żona. Gdzie mógł uniesieniem ręki pozdrowić każdego mieszkańca i zostać przez niego rozpoznany.
– Kogo my tu mamy! – Tucker westchnął cichutko patrząc, jak Caroline Waverly wysiada z BMW i kieruje się w stronę sklepu Larrsona. – Z nią jest tak, jak ze szklanką zimnej wody. Człowiekowi zachciewa się pić od samego patrzenia.
– Krewna Edith McNair?
– Aha. Wpadłem na nią wczoraj. Gada jak księżna i ma największe zielone oczy, jakie widziałeś w życiu.
Rozpoznając symptomy, Burke zachichotał.
– Masz dość problemów, synu.
– To moja słabość. – Kulejąc lekko, Tucker ruszył w stronę porsche'a. Nagle zmienił zdanie i przeszedł przez ulicę. – Chyba kupię paczkę fajek.
Uśmiech Burke'ego znikł, kiedy szeryf skierował się w stronę domu noclegowego. On też pamiętał Francie. Jeżeli Edda Lou chciała zmusić Tuckera do małżeństwa, powinna siedzieć gdzieś na widoku, a nie znikać na dwa dni. Na myśl, że jej nie ma, poczuł gorzki sam w ustach.
Zadomawiam się tu, pomyślała Caroline idąc przez spalony słońcem trawnik w stronę drzew. Panie, które poznała u Larrsona tego popołudnia, były odrobinę bardziej wścibskie, niż Caroline mogła oczekiwać, ale zarazem niezwykle przyjacielskie i serdeczne. Dobrze wiedzieć, że kiedy poczuje się samotna, może poszukać towarzystwa w miasteczku.
Spodobała jej się zwłaszcza Susie Truesdale, która wstąpiła do sklepu, żeby kupić kartkę urodzinową dla swojej siostry w Natchez, i została na dwudziestominutową pogawędkę.
Oczywiście przyszedł tam również ten facet Longstreet, żeby poflirtować i porozsiewać trochę wdzięku Południowca. Ciemne okulary nie mogły ukryć faktu, że walczył, a kiedy przyznał, że faktycznie tak było, otrzymał gorące słowa pociechy od każdej obecnej kobiety.
To taki specyficzny gatunek faceta, pomyślała Caroline. Gdyby Luis dostał zanokcicy, kobiety ustawiłyby się w kolejce, żeby oddać krew.
Dzięki Bogu, że z nim skończyła, że skończyła ze wszystkimi mężczyznami. Wdzięk Tuckera nie robił na niej żadnego wrażenia.
Zwracał się do niej „panno Caroline”, przypomniała sobie z lekkim uśmiechem. Nie miała wątpliwości, że jego oczy śmieją się za ciemnymi szkłami.
Szkoda tylko jego rąk, pomyślała przechodząc pod zwisającą nisko gałęzią. Są naprawdę piękne. Długie smukłe palce, szeroka dłoń. Aż żal było patrzeć na pościerane obrzmiałe kłykcie.
Zirytowana, stłumiła pierwszy odruch sympatii. W chwili gdy wyszedł, lekko utykając, kobiety zaczęły trajkotać o nim i o jakiejś Eddzie Lou. Caroline odetchnęła głęboko zapachem ziemi i nagrzanych słońcem liści. Uśmiechnęła się do siebie.
Wyglądało na to, że ugrzeczniony pan Longstreet wpakował się w niezłe tarapaty. Jego dziewczyna zaszła w ciążę i głośno domagała się sakramentu. Na dodatek jej ojciec należał do tych facetów, którzy marzą tylko, by kogoś postrzelić.
Dotarł do niej zapach wody. Boże, jak daleko była od Filadelfii. Nigdy by nie przypuszczała, że będzie z taką przyjemnością słuchała ploteczek o małomiasteczkowym kobieciarzu!
Spędziła w Innocence miłe pół godzinki. Damy rozmawiały o dzieciach, przepisach kulinarnych, o mężczyznach. O seksie. Roześmiała się cicho. Najwyraźniej seks był ulubionym tematem pań, niezależnie od tego, czy pochodziły z Północy czy z Południa. Ale tutaj mówiono o tym tak otwarcie. Kto sypia z kim, a komu się już nie chce.
To pewnie sprawa klimatu, pomyślała Caroline, i usiadła na pniu, żeby popatrzeć na wodę i posłuchać szmerów wczesnego wieczoru.
Była zadowolona, że przyjechała do Innocence. Z dnia na dzień czuła się lepiej. Cisza, zabójcze słońce, które wysysało z człowieka całą energię, surowe piękno wody ocienionej gęstymi drzewami. Zaczynała nawet przywykać do nocnych odgłosów i wiejskich, atramentowych ciemności.
Poprzedniej nocy przespała jednym tchem osiem godzin, po raz pierwszy od wielu tygodni. I obudziła się bez tego utrapionego bólu głowy. Samotność, spokój małego miasteczka i wiejski rytm życia działały na nią zbawiennie. Zaczęła zapuszczać korzenie, coś, na co nigdy jej nie pozwolono, Korzenie, które jej matka wyrywała z taką zaciętością. Kto wie, może zacznie łowić ryby. Roześmiała się na tę myśl. Ciekawe, czy nadal smakowałby jej zębacz. Podniosła z ziemi kamyk i rzuciła go w wodę. Chlupnął tak zachęcająco, że wzięła następny, i jeszcze następna patrząc jak rozchodzą się koła na wodzie. Dojrzała płaski kamień na brzegu stawu i wstała, żeby go podnieść. Nadawał się idealnie do puszczania kaczek. Przypomniała sobie nagle dziadka, jak stoi w tym samym miejscu i pokazuje jej, jak to robić.
Rozczulona tym wspomnieniem nachyliła się i ujęła kamyk w dwa palce. Dziwne, miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Gapi się na nią. Dreszcz przeleciał jej po plecach, jeszcze zanim dostrzegła kątem oka biały kształt w wodzie.
Sztywno odwróciła głowę w tamtym kierunku. I zamarła. Nie mogła nawet krzyknąć.
Zwrócone na nią. oczy nic już nie widziały. Caroline dostrzegła tylko twarz podskakującą na powierzchni czarnej wody i absurdalny zwój jasnych włosów, które wplątały się w korzenie starego drzewa.