Będzie się nazywała Longstreet.
Snując marzenia, zatrzymała swoją impalę rocznik 75 na poboczu. Nie dziwiło jej, że Tucker wyznaczył spotkanie nad stawem. Uznała, że to miłe. Edda Lou zakochała się – na tyle, na ile pozwalało jej skąpe serce – ponieważ Tucker był taki romantyczny. Nie obmacywał jej jak większość mężczyzn, których spotykała u McGreedy'ego. I nie zawsze chciał od razu dostać się do jej majtek jak większość mężczyzn, z którymi się umawiała.
Tucker lubił mówić. I choć połowy z jego wywodów w ogóle nie rozumiała, była mu wdzięczna za uprzejmość.
Poza tym nie skąpił prezentów. Butle perfum, naręcza frezji. Kiedyś, po jakiejś kłótni, kupił jej negliż z prawdziwego jedwabiu.
Po ślubie kupi sobie ich całą szafę. Na kartę kredytową.
Księżyc świecił jasno, nie zapalała więc latarki. Nie chciała zepsuć nastroju. Roztrzepała długie jasne włosy i ściągnęła dekolt elastycznej bluzeczki tak, że piersi omal nie wyskoczyły na zewnątrz. Różowe szorty wpijały jej się w krok, ale uznała, że warto pocierpieć.
Jeżeli dobrze to rozegra, Tucker wyłuska ją z nich w mgnieniu oka. Zwilgotniała na samą myśl o tym. Nikt nie robił tego lepiej niż Tucker. Rany, czasem kiedy jej dotykał, zupełnie zapominała o jego pieniądzach. Chciała go w sobie dzisiaj, nie tylko dlatego, że kochanie się pod gołym niebem było podniecające. Jeżeli zrobią to zaraz, jej wydumana ciąża stanie się faktem, zanim wzejdzie słońce.
Szła przez gęste liście, winoroślą, pośród ciężkiej woni mokradeł i własnych perfum. Światło księżyca rysowało na ziemi zmienny wzór. Urodzona i wychowana na wsi, Edda Lou nie bała się odgłosów nocy, rechotania żab, szumu trzcin, wysokiego śpiewu cykad i chrapliwego krzyku sowy.
Uchwyciła błysk żółtych oczu, które mogły należeć do lisa lub kuny. Zniknęły, kiedy podeszła bliżej. Z trawy dobiegł pisk mordowanego stworzenia. Edda Lou nie poświęciła tej śmierci nawet tyle uwagi, ile nowojorczyk poświęca syrenie policyjnej.
Odbywały się nocne łowy sów i lisów. Miała zbyt wiele rozsądku, by ujrzeć siebie w roli ofiary.
Szła bezszelestnie po grubym poszyciu z liści. Światło księżyca nadało jej skórze, smarowanej kremem z niemal religijnym zapamiętaniem, połysk marmuru. A ponieważ się uśmiechała, pewna zwycięstwa, było w jej twarzy jakieś dzikie piękno.
– Tucker? – zawołała dziecinnym, przymilnym głosikiem. – Przepraszam, że się spóźniłam, złotko.
Zatrzymała się nad brzegiem stawu i rozejrzała. Nie było tam nic z wyjątkiem wody, skał i gęstych zarośli. Zacisnęła usta i piękno znikło. Celowo Przyjechała później, chcąc, żeby poczekał na nią dziesięć, piętnaście minut.
Zirytowana usiadła na pniu, na którym Tucker siedział przed paroma godzinami. Ale nie czuła jego obecności. Jedynie gniew, że przybiegła na jego pierwsze zawołanie. A raczej na pierwszy liścik.
Czekaj nad stawem McNairów o północy. Naprawimy wszystko. Chcę tylko być z tobą przez chwilę.
Oto cały Tucker, pomyślała Edda Lou. Ugłaskuje ją, mówiąc, że chce z nią być, a potem się spóźnia, wprawiając w zły humor.
Pięć minut, postanowiła. Nie dam mu ani minuty więcej. Potem pojedzie prosto do Sweetwater, skręci w tę fikuśną bramę i zajedzie pod ten wielki dom. Pokaże Tuckerowi Longstreetowi, co to znaczy igrać z jej uczuciem.
Odwróciła się, słysząc szmer za plecami, gotowa w każdej chwili zamrugać rzęsami. Cios w podstawę czaszki sprawił, że upadła twarzą w trawę.
Edda Lou usłyszała swój stłumiony jęk. Zdawało jej się, że głowę ma rozłupaną na pół. Och, to boli, boli! Chciała podnieść dłonie do głowy, ale miała je związane na plecach.
Pierwszy błysk strachu przebił się przez ból – Otworzyła szeroko oczy i próbowała krzyknąć. Ale usta miała zakneblowane. Czuła smak materiału, zapach wody kolońskiej, którym był nasycony. Rzucając dzikie spojrzenia, szarpała więzy.
Była naga, a jej plecy i pośladki ocierały się o korę, kiedy wiła się na pniu. Ręce miała przywiązane do dębu, a nogi spętane tak, że tworzyły literę „V”. Obrazy gwałtu przesunęły się jej przed oczyma.
– Eddo Lou, Eddo Lou! – Głos był niski i chrapliwy. Dźwięk, jaki wydaje metal tarty o skałę. Edda Lou toczyła oszalałym wzrokiem, próbując znaleźć jego źródło.
Widziała tylko wodę i gruby, ciemny pokład liści. Próbowała krzyczeć i zadławiła się gałganem.
– Bardzo romantycznie, prawda? Stać nago w świetle księżyca. I jesteśmy tu tylko my, ty i ja. Pokochajmy się.
Sparaliżowana strachem, Edda Lou patrzyła na postać wyłaniającą się z cienia. Zobaczyła światło księżyca przemykającego po nagiej skórze. Zobaczyła błysk długiego noża.
Rozpoznała człowieka, który ku niej szedł i obok strachu poczuła odrazę. Fala mdłości podeszła jej do gardła. A tamten człowiek był coraz bliżej i bliżej.
Jej błagania i modlitwy tłumił knebel. Cienkie strumyczki krwi spływały jej po plecach i nogach, kiedy wiła się na pniu. Obce dłonie dotykały jej, gniotły, głaskały. I usta. Gorące łzy stoczyły się wolno po policzkach Eddy Lou, kiedy pożądliwe wargi zamknęły się na jej bezbronnych piersiach.
Śliskie od potu ciało ocierało się o nią, robiło rzeczy, z którymi jej umysł nie mógł się pogodzić. Szlochała rozpaczliwie, drżała pod każdym dotknięciem wilgotnych ust, natrętnych palców, rzeźnickiego noża. Bo przypomniała sobie, co stało się z Anette i Francie, wiedziała, że tu tę sama tępa grozę, tę samą odrazę w ostatnich chwilach życia.
– Chcesz tego. Chcesz tego. – Głos docierał do niej poprzez szum mózgu. – Dziwka! – Nóż odwrócił się, tnąc delikatnie, niemal bezboleśnie ramię Eddy Lou. Kiedy tamte usta zamknęły się na ranie, Edda Lou omdlała.
– O nie! – Dłoń uderzyła ją delikatnie po twarzy. – Dziwki nie śpią w pracy. - Rozległ się śmiech, niemal chichot. Edda Lou otworzyła oczy i ujrzała tuż przy sobie roześmiane okrwawione wargi. – Tak lepiej. Musisz patrzeć. Gotowa?
– Proszę, proszę, proszę – krzyczał głos w jej głowie. – Nie zabijaj mnie. Nie powiem, nie powiem, nie powiem!
– Nie! – Głos był ochrypły z podniecenia i Edda Lou ujrzała szaleństwo w oczach, które tak dobrze znała. – Nie jesteś warta, by cię wypieprzyć.
Tamten człowiek wyrwał knebel z jej ust. Przyjemność nie byłaby pełna bez tego ostatniego, wysokiego krzyku. Urwał się, kiedy nóż przejechał po gardle Eddy Lou.
Caroline usiadła na łóżku. Serce waliło jej w piersiach. Zacisnęła obie ręce na koszuli nocnej, omal jej nie rozrywając.
Krzyk, pomyślała w panice. Słyszała swój chrapliwy oddech. Kto krzyczał?
Szukała na oślep lampki, kiedy przypomniała sobie, gdzie jest. Opadła z powrotem na poduszki. To nie Filadelfia. Nie Baltimore, nie Nowy Jork ani Paryż. Jest na wsi w stanie Missisipi, śpi w łóżku swoich dziadków.
Odgłosy nocy zdawały się wypełniać pokój. Świerszcze, cykady, żaby, sowy. Usłyszała drugi krzyk, pełen grozy. Sowy, przypomniała sobie. Babcia uspokajała ją, kiedy ten sam odgłos wyrwał ją ze snu w dzieciństwie.
„To tylko sowa, słoneczko. Nic strasznego. Śpij spokojnie”.
Zamknąwszy oczy Caroline wsłuchiwała się w długie „hu – huu”. Leśne odgłosy. Próbowała zignorować poskrzypywanie starego domu. Wkrótce dźwięki te staną się równie znajome jak szum ulicy i daleki jęk syren.
Jest tak, jak powiedziała babcia. Może spać spokojnie.