– Gdyby Europa nie była w koszarach, widziano by, jak niegdyś, wybuchy rewolucji we Francji, w Niemczech lub we Włoszech. Ciemne siły, chwilami burzące się na bruku ulic, dziś znajdują regularne ujście w musztrze, w kulbaczeniu koni i w uczuciach patriotycznych. Ranga kaprala daje należyty upust energii młodych bohaterów, którzy bez przymusu wojskowego stawialiby może barykady, ot, dla rozprostowania ramion. Dowiaduję się właśnie, że pewien sierżant nazwiskiem Lebrec wygłasza wzniosłe przemowy. W biurze bohater ten wzdychałby do wolności. W mundurze pragnie tyranii i przez to zapewnia panowanie porządku. Łatwo jest utrzymać pokój wewnętrzny w narodach uzbrojonych. Proszę zauważyć, że w przeciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat Paryż tylko jeden raz burzył się trochę i właśnie ten jedyny ruch był wywołany przez ministra wojny7. Generał mógł zrobić to, czego trybun nie mógłby dokazać. I gdy generała tego odsunięto od armii, odsunięto go tym samym od narodu: od razu utracił swą siłę. W królestwach, cesarstwach i republikach obowiązkowa służba wojskowa jednakowo sprzyja urokowi rządzących; pozwala to kierować armią zamiast rządzić narodem. Rozbrojenie, którego rządzący sobie nie życzą, nie jest też upragnione przez ludy. Ludy chętnie znoszą służbę wojskową, która, choć nierozkoszna zgoła, odpowiada jednak gwałtownym, naiwnym instynktom większości ludzi. Jest ona dla nich najprostszym, najsilniejszym wyrazem obowiązku, olśniewa ich wspaniałością i blaskiem parad, obfitością metalu zużywanego przez armię, wreszcie porywa ich obrazami siły, wielkości i sławy takiej, jaką tylko są zdolni sobie wyobrazić. Ludzie rzucają się do służby wojskowej śpiewając; jeśli jest inaczej, ciągnie się ich siłą. Toteż nie widzę końca tego szacownego stanu, który uboży i ogłupia Europę.
– Dwa mogą być wyjścia – odrzekł komandor Aspertini – wojna i bankructwo.
– Wojna! – odparł pan Bergeret. – Łatwo dostrzec, że wielkie zbrojenia powstrzymują wojnę, czyniąc ją samą zbyt straszną, a powodzenie zbyt niepewnym dla obu przeciwników. Co zaś do bankructwa, to pewnego dnia na ławce w ogrodzie przepowiadałem je księdzu Lantaigne, rektorowi naszego seminarium. Ale co do tego nie trzeba mi wierzyć. Szczegółowo badał pan, kochany panie Aspertini, dzieje cesarstwa wschodniego, więc musiał pan dostrzec, że ludy posiadają tajemnicze zasoby finansowe, których nie mogą zrozumieć najzdolniejsi ekonomiści. Naród zrujnowany może żyć pięćset lat z ucisku i grabieży. Któż zliczyć może, ile naród wielki w całej swej nędzy dostarczy obrońcom swoim armat, karabinów, złego chleba, kiepskiego obuwia, słomy i owsa?
– Ma pan słuszność pozornie – odrzekł komandor Aspertini. – Jednak zdaje mi się, że powszechny pokój świtać już poczyna.
Neapolitańczyk śpiewnym głosem wypowiadać począł swe nadzieje i marzenia. Słowom jego towarzyszył odgłos głuchych uderzeń tasaka, którym za ścianą, na stole kuchennym, młoda Eufemia siekała mięso na paszteciki dla pana Roux.
– Czy pamięta pan, panie Bergeret – mówił Aspertini – ten ustęp z Don Kiszota, gdzie Sanczo uskarża się na srogie a ciągłe niepowodzenia? Przemyślny rycerz odpowiada mu, że długa ta niedola jest znakiem bliskiego szczęścia: „Bo – mówi – fortuna zmienna jest, a cierpienia nasze zbyt długo już trwają, więc teraz ustąpią miejsca powodzeniom”. Samo prawo zmienności…
Ciąg dalszy tej radosnej przemowy zginął w wybuchu kociołka wrzącej wody i w nieludzkich krzykach wydawanych przez Eufemię, w strachu uciekającą od komina.
Wtedy pan Bergeret, zasmucony swym niewytwornym, skąpym życiem domowym, zamarzył o jakiejś willi, gdzie na białym tarasie, nad brzegiem błękitnego jeziora, wśród woni mirtów, w cichej godzinie, gdy księżyc rozmarzony płynie po niebie czystym jak spojrzenie dobrych bogów i łagodnym jak oddech bogiń, mógłby wieść spokojne rozmowy z komandorem Aspertinim i panem Roux.
Ale prędko otrząsnąwszy się z tego marzenia, wziął znów udział w rozpoczętej rozmowie.
– Wojna pociąga za sobą niekończące się skutki. Z listu mego serdecznego przyjaciela, Williama Harrisona, dowiaduję się, że od 1871 roku pomiatają w Anglii wiedzą francuską. Uniwersytety w Oxfordzie, w Cambridge lub w Dublinie ostentacyjnie pomijają podręcznik archeologii Maurycego Raynouard, który wszakże oddać może studentom większe usługi niż jakakolwiek inna praca tego rodzaju. Ale nikt nie chce kształcić się w szkole ludów zwyciężonych. Aby profesor wykładający o sztuce na Eginie albo o powstaniu i rozwoju ceramiki greckiej zasługiwał na wiarę, trzeba koniecznie, by należał do narodu celującego w odlewaniu armat. Dlatego że marszałka Mac-Mahona w 1870 roku pobito pod Sedanem i że generał Chanzy tegoż roku stracił swoją armię w Maine, kolega mój, Maurycy Raynouard, nie ma wstępu do Oxfordu w roku 1897. Takie są oto uboczne i powolne, lecz pewne skutki niższości wojennej. I aż zanadto jest prawdą, że od dryblasa noszącego szablę zawisł los Muz.
– Kochany panie – rzekł komandor Aspertini – odpowiem panu ze szczerością dozwoloną przyjacielowi. Zaznaczmy naprzód, że myśl francuska tak jak dawniej bierze udział w ruchu umysłowym świata. Podręcznik archeologii pańskiego uczonego rodaka, Maurycego Raynouard, nie znalazł się na półkach wszechnic angielskich, ale wasze dramaty i komedie są grywane na wszystkich scenach świata; powieści Alfonsa Daudet i Emila Zoli tłumaczy się na wszystkie języki; płótna waszych mistrzów zdobią galerie obu półkul świata; prace waszych uczonych rzucają blask wszechświatowy. I jeśli duch wasz nie wstrząsa już duchem narodów, głos wasz nie przyśpiesza bicia serc ludzkości, dzieje się tak dlatego, że nie chcecie już być apostołami sprawiedliwości i braterstwa, nie wymawiacie teraz tych świętych słów, co koją i pokrzepiają. Francja nie jest już przyjaciółką rodzaju ludzkiego, współobywatelką ludów, nie wyciąga już rąk, by rozsiewać ziarna wolności, które niegdyś rzucała z taką obfitością, z tak królewskim gestem, iż przez długi czas każda wzniosła myśl ludzka zdała się być myślą francuską. Francja nie jest już Francją filozofów i rewolucji; na poddaszach w sąsiedztwie Panteonu i Luksemburgu nie ma już tych młodych mistrzów, co po nocach, na nieociosanych stołach pisali owe natchnione słowa, od których dreszcz wstrząsał ludami i bledli tyrani. Nie uskarżajcie się zatem, że straciliście sławę, której przezorność wasza się obawia.
Nade wszystko nie mówcie, że wasze nieszczęścia wynikają z waszych porażek. Powiedzcie, że pochodzą z waszej winy. Naród od bitwy przegranej nie cierpi więcej niż człowiek silny od zadraśnięcia szpadą w pojedynku. Cios taki powoduje zaledwie przejściowe zaburzenie w gospodarce i osłabienie łatwe do usunięcia. Aby temu zaradzić, wystarcza trochę sprytu, zręczności i zmysłu politycznego. Pierwszą rzeczą, najpotrzebniejszą i zaiste najłatwiejszą, jest wyciągnąć z porażki całą chwałę wojenną, jaką ona dać może. Gdy dobrze rzecz rozważyć, sława zwyciężonych równa się sławie zwycięzców, a zarazem bardziej wzrusza. Ażeby porażkę uczynić piękną, należy wielbić generała i armię, którzy ją ponieśli, i rozgłaszać te piękne epizody, które nadają nieszczęściu wyższość moralną. W takie zdarzenia obfituje nawet najspieszniejszy odwrót. Zwyciężeni winni przede wszystkim zdobić, upiększać, ozłacać swą klęskę i wyciskać na niej wybitne znamiona wielkości i piękna. U Tytusa Liwiusza widzimy, że nie omieszkali czynić tego Rzymianie, że zawieszali zieleń i wieńce na mieczach złamanych nad Trebią, Trazymenem i pod Kannami. Nawet opłakaną bezczynność Fabiusza wysławili tak, że po dwudziestu dwóch wiekach podziwia się dziś jeszcze mądrość Kunktatora, który był tylko starym głupcem. Jest to najcenniejsza umiejętność zwyciężonych.