– Powiedz prawdę raz w życiu – odrzekł ksiądz Le Genil – przyjeżdżasz po mitrę, stary lisie! Jutro rano ze słodką minką przedstawisz się nuncjuszowi. Będziesz biskupem, Guitrel!
I kapelan Sióstr Siedmiu Ran, kaznodzieja kościoła Świętej Ludwiki, z ironiczną czcią, w której była może przymieszka instynktownego szacunku, skłonił się nisko przed przyszłym biskupem. Po czym twarz jego znów przybrała ten wyraz rubaszny, w którym widniała dusza nowego Oliviera Maillard13.
– Wejdź, proszę! Może chcesz się czymś pokrzepić?
Ksiądz Guitrel był człowiekiem skrytym. Jego ściągnięte usta zdradzały niezadowolenie, że odgadnięto jego cele. Istotnie, przybywał on, by kandydaturze swej zapewnić wpływowe poparcie. Nie miał najmniejszej ochoty opisywać wykrętnych starań temu przyjacielowi, z natury szczeremu, u którego szczerość była nie tylko cnotą, ale i polityką zarazem.
Szeptał więc:
– Nie sądź tak… mylisz się tym więcej, że…
Ksiądz Le Genil wzruszył ramionami:
– Stary obłudniku!
Wprowadziwszy przyjaciela do sypialni, usiadł pod lampą naftową i zabrał się do przerwanej pracy, mianowicie do reperowania spodni. Ksiądz Le Genil, ceniony kaznodzieja w diecezjach Paryża i Wersalu, reperował swą garderobę, by oszczędzić trudu starej słudze. Prócz tego istotnie lubił szyć, do czego przywykł w ciężkich czasach swej młodości kapłańskiej. Tak więc ten kolos o spiżowych płucach, z kazalnicy gromiący niedowiarków, siedział teraz na wyplatanym krzesełku i czerwonymi, grubymi palcami powoli wyciągał igłę. Unosząc głowę znad roboty i zwracając na księdza Guitrel groźne spojrzenie swych wielkich, poczciwych oczu, rzucił:
– Zagramy wieczorkiem naszą partyjkę, stary szachraju!
Ale Guitrel nieśmiało i z uporem bąkał, że musi wyjść po kolacji. Guitrel miał swój plan. Prosił, by pośpieszono z podaniem wieczerzy, zjadł bardzo szybko ku wielkiemu niezadowoleniu księdza Le Genil, który lubił jeść dobrze i gadać dużo za stołem. Wstał prędko, nie czekając na deser, przeszedł do drugiego pokoju, zamknął się tam i włożył ubranie świeckie, przywiezione w walizce. Po chwili ukazał się przyjacielowi w długim, czarnym, poważnym surducie, śmiesznym jak przebranie. W nieco wyrudziałym, niezwykle wysokim cylindrze na głowie szybko wypił kawę, zmówił modlitwę i wymknął się z domu.
Ksiądz Le Genil wybiegł za nim na schody.
– Nie dzwoń wracając, obudziłbyś Nastusię! Znajdziesz klucz pod słomianką. Jeszcze słówko, Guitrel; wiem, dokąd idziesz. Idziesz na lekcję deklamacji, stary Kwintylianie!
Ksiądz Guitrel w wilgotnych ciemnościach szedł w górę nadrzecznych bulwarów; wśród obojętnych przechodniów, zaledwie spoglądających na jego niezmiernej wysokości kapelusz, przeszedł most des Saints-Pères i plac du Carrousel i zatrzymał się u toskańskiego perystylu Komedii Francuskiej. Tu odczytał afisz, by się przekonać, czy widowisko niezmienione i czy rzeczywiście grają Andromachę i Chorego z urojenia. Potem u drugiego okienka zażądał biletu na parter.
Zasiadł na wąskiej ławeczce prawie już zapełnionej widzami, za pustymi jeszcze fotelami, wyjął z kieszeni gazetę, nie dlatego, żeby ją czytać, ale by mniej zwracać na siebie uwagę przy podsłuchiwaniu toczących się dokoła niego rozmów. Miał słuch ostry, patrzał uchem, podobnie jak pan Worms-Clavelin słuchał ustami. Sąsiadami jego byli subiekci, handlowcy, rękodzielnicy, zawdzięczający bezpłatne bilety znajomości z jakimś maszynistą czy kostiumerką; ludzie skromni, prości, chciwi widowisk, zadowoleni z siebie, zajęci totalizatorem i wyścigami cyklistów, młodzież spokojna, nieco nasiąkła duchem koszar, bezwiednie demokratyczna i republikańska, ale konserwatywna nawet w żartach z prezydenta Republiki. Ksiądz Guitrel chwytał w lot zasłyszane tu i ówdzie słowa zdradzające ten stan umysłów i myślał o księdzu Lantaigne, który w głębi swej samotni marzył o powrocie tego ludu do monarchii teokratycznej. I śmiał się ukryty za swą gazetą.
„Ci paryżanie – myślał – są najzgodniejszymi ludźmi na świecie. Źle sądzą ich u nas na prowincji. Dałby Bóg, żeby republikanie i wolnomyśliciele w biskupstwie Tourcoing skrojeni byli na tę modłę! Ale duch Francuzów północy gorzki jest jak chmiel ich pól. Znajdę się w mojej diecezji między fanatycznymi socjalistami i żarliwymi katolikami”.
Wiedział, jakie kłopoty czekają go na tronie błogosławionego Lupusa, ale nie lękał się ich, przeciwnie, wzywał je na swoją głowę z tak ciężkim wzdychaniem, iż sąsiad spojrzał nań, myśląc, że mu słabo. Tak to ksiądz Guitrel snuł w swej głowie myśli biskupie przy wtórze lekkomyślnych rozmów, skrzypiących drzwi i ciągłego ruchu bileterek.
Ale gdy za trzykrotnym uderzeniem kurtyna z wolna się podniosła, całą uwagę skupił na przedstawieniu. Zajmowały go tylko dykcja i gesty aktorów. Wymowę, chód, grę twarzy badał z zawodową ciekawością starego kaznodziei, pragnącego podpatrzeć tajemnicę szlachetnych ruchów i patetycznych akcentów. Kiedy następowały długie przemowy, podwajał uwagę, żałując tylko, że nie słucha Corneille'a, bogatszego w tyrady, płodniejszego w efekty krasomówcze i lepiej zaznaczającego rozmaite części oracji. W chwili gdy aktor grający Orestesa wypowiedział rzeczywiście klasyczny ustęp: „Zanim wszyscy Greczyni…”, profesor retoryki kościelnej zaczął notować w umyśle wszystkie pozy i wszystkie modulacje głosu. Ksiądz Le Genil dobrze znał swego przyjaciela; wiedział, że subtelny profesor wymowy kościelnej chodzi do teatru na lekcje deklamacji!
Ksiądz Guitrel na aktorki mniej zwracał uwagi. Kobietę miał w pogardzie. Nie znaczy to, żeby zawsze był czysty myślą. W kapłaństwie swym poznał i on niepokoje ciała. Jak ominął, odwrócił lub przekroczył szóste przykazanie, wiedział tylko Bóg! I jakiego rodzaju istoty mogły również wiedzieć o tym, tego doszukiwać się nie trzeba. Si iniquitates observaveris, Domine, Domine, quis sustinebit14? Ale był księdzem i wstrętne mu było łono Ewy, nienawistny mu był zapach warkoczy kobiecych. Swemu sąsiadowi z ławki, subiektowi, wychwalającemu sławne i piękne ramiona aktorki, odpowiedział wyrazami lekceważenia, które bynajmniej nie było obłudą.
Zainteresowanie jego dotrwało do końca tragedii. Obiecywał sobie, że zapalczywość Orestesa, tak jak ją odtwarzał znakomity aktor, przeniesie do kazania o mękach niedowiarków i nędznym końcu grzeszników. I podczas przerwy starał się w myśli według tego, co usłyszał, poprawiać pewien akcent prowincjonalny, który dotąd kaził jego wymowę. „Głos biskupa z Tourcoing – myślał sobie – nie powinien trącić kwasem jak wina z naszych wzgórz w Owernii”.
Komedia Moliera, zamykająca przedstawienie, zabawiła go ogromnie. Nie umiał sam wyszukiwać śmieszności, więc rad był, gdy mu je ukazywano. Cieszył się zwłaszcza, gdy uchwycił jakieś szczegóły wesołe upokarzające ciało; śmiał się też z całego serca z ustępów nieprzyzwoitych.
W połowie ostatniego aktu wyjął z kieszeni bułeczkę i zjadł ją drobnymi kąskami, zasłaniając ręką usta. Spieszył się, by w tym posiłku nie zaskoczyła go północ, nazajutrz rano bowiem miał odprawić mszę w kaplicy Sióstr Siedmiu Ran.
Po przedstawieniu drobnym swym kroczkiem wracał na kwaterę przez opustoszałe bulwary nadrzeczne. W ciszy rzeka szemrała głuchą skargą swych wód. Ksiądz Guitrel kroczył w rudej mgle, która powiększała wszystkie kształty i jego kapeluszowi nadawała w nocy niesamowitą wysokość. Gdy posuwał się wzdłuż lepkich murów starego szpitala, brzydka ulicznica, już niemłoda, ogromna, z gołą głową, z piersią źle obciągniętą białym kaftanikiem, kulejąc, podeszła do niego i ciągnąc go za połę surduta, zaczęła mu się narzucać. Potem, nagle, zanim nawet pomyślał, by uwolnić się od niej, uciekła, wołając: