Józef Kraszewski - Stara baśń, tom drugi стр 8.

Шрифт
Фон

Na jednej z tych brył siedziała kobieta w bieli, podparta na ręku. Stara już była i włos miała srebrny, rozpuszczony na ramiona, a na nim dziewiczy wianek ruciany. W ręku trzymała laskę białą, z korą pozostawioną tylko, by ją jak wąż, jak wstążeczka opasywała. Ubiór miała wieśniaczy, biały, świeży i czysty, a przy nim spinki błyszczące. Na twarzy spokojnej, pomarszczonej i zwiędłej widać było życie jakby senne, coś na pół umarłego, nietroszczącego się ani o śmierć, ani o dolę.

Dziwa się pokłoniła przed nią.

Stara oczy powoli podniosła, nic nie mówiąc, ręką jej pokazała na prawo, na drożynę, głowę podparła znowu i dumała.

Dziewczyna szła drożyną wskazaną. O kilka kroków stał na kiju sparty starzec niewielkiego wzrostu, odziany bielizną świeżą, w obuwiu z czerwonymi sznury i zarzuconej na ramiona opończy ciemnej. Czapka wysoka, czarna okrywała mu czoło.

Na zbliżającą się z wolna Dziwę patrzył spod brwi siwych. Skłoniła mu się do kolan.

 Tyś tu panem i ojcem? spytała.

 Wizun jestem Tak

 Przytułku u was prosić przychodzę poczęła Dziwa, powstając. Będę Nii ognia pilnować święcie Od młodu ślubowałam bogom!

Stary Wizun łagodnie i spokojnie patrzył i słuchał. Dziewczę wymówiło te wyrazy szybko, rumieniec okrywał jej twarz.

 Sierota jesteś? zapytał.

 Nie miałam niedawno ojca i matkę, mam jeszcze braci i siostrę Kmieć Wisz był mi ojcem poczęła mówić. Wisza kneziowscy ludzie zabili

Wizun zbliżył się, ciekawie słuchając.

 Mnie chciał porwać za żonę sąsiad nasz broniąc się zabiłam go. Nie chcę, aby się jego krwi mścili przyszłam tu

 Zabiłaś? zawołał zdziwiony stary Wizun ty? zabiłaś?.. Jak się zwał ten człowiek?

 Doman! odpowiedziała rumieniąc się dziewczyna.

 Doman! Doman! ręce załamując rzekł stary. Ja go nosiłem małym na rękach

Zmarszczył się Wizun.

Dziwa pobladła, ulękła się, aby ją nie odepchnięto. Stary nie mówił nic, sparty na kiju, milczał patrząc w ziemię.

 Doman zabity! mówił do siebie. Zabity przez dziewkę

 Mów, jakeś ty go zabiła! odezwał się stary.

Dziwa drżącym głosem poczęła opowiadanie, tłumacząc się z tego czynu ślubem swym i popełnionym na niej gwałtem. Wizun pytał, czy wie, że został zabitym, nie ranionym, nie chciał wierzyć śmierci. Potem zamilkł.

 Pozwólcie mi tu zostać u ogniska! zawołała Dziwa.

Nie odpowiadał stary długo, myślał.

 Zostań rzekł w końcu aleś ty dla nas i za młoda, i za krasna Ty nie znasz siebie, zatęsknisz Bądź sobie gościną tylko inaczej ja cię nie chcę Jak ci serce odboli, pójdziesz! o! pójdziesz!..

 Nie! nie! rzekła Dziwa. Zostanę

Wizun się uśmiechnął smutnie, nic już nie mówiąc, wskazał jej do chramu drogę.

Biegła raczej niż szła we wskazaną stronę Dziwa. Tu stał częstokół i wrota. Częstokół był z polan gładko ciosanych, rzezanych u góry misternie w zęby i koła. Wrota też miały słupy drewniane, strojne jak dziewczęta w rąbki, zęby, w pasy, jedne malowane biało, drugie żółto i czerwono. Na daszku nad wrotami wisiały wianki, w części poschłe, w części zielone jeszcze i świeże. Stąd liśćmi zielonymi kosaćca usłana już była droga.

W pniu rzezanym pięknie, u którego stał czerpaczek biały, woda była czysta jak łza, źródlana. Dziwa zaczerpnęła jej i napiła się spragniona.

 Bądź mi zdrowa, wodo święta, wodo nowa! szepnęła.

Zza wrót wyglądał drugi staruszek, do Wizuna podobny, który się od przychodzącej skrył żywo.

Szła droga pomiędzy dwoma częstokołami naokół, a drugie opasanie chramu było jeszcze ozdobniej z drzewa ciosane.

Wisiały na nim skóry, oręż różny i dary, które składali pielgrzymi. Tą drogą trzeba iść było szukając wrót drugich. Do tych spinać się musiała po wschodach. Ciemniej tu było, bo drzewa i opasanie światło odejmowało.

Tu już stał sam chram, na gęstych dokoła słupkach drewnianych oparty i okryty dachem gontowym. Pomiędzy słupkami malowanymi czerwono, z żółtymi przepaski, wisiały czerwone sukienne opony zakrywające wnętrze. Ścian nie było.

Trwoga jakaś ogarnęła dziewczynę, gdy zbliżywszy się ku sukiennej zasłonie podnieść ją miała, aby się dostać tam, skąd już nie chciała, nie myślała wynijść nigdy. Popatrzyła w świat biały, na dzień biały, posłuchała słowików gwaru i ręką drżącą podniosła zasłonę, która zaszeleściła nad jej głową.

Weszła. Tu ogarnęła ją na chwilę noc, bo oczy jej zrazu nic dojrzeć nie mogły. Na tle tylko czarnym płomień błyskał w głębi. Zapach smoły, bursztynu, spalonych ziół, przesycał powietrze ciężkie i ciepłe. Dopiero oczy oswoiwszy postrzegła kontynę26, na słupach jeszcze wewnątrz opartą, ciemną, smutną i pustą. Daleko przed nią stały kamienie, które otaczały wolno płonące ognisko. Dym i iskry dobywały się z niego to wolniej, to żywiej i szły ku górze, do otworu w dachu lub wiatrem zwrócone rozchodziły się we wnętrzu budowy. Przy ogniu dwie białe postacie siedziały jakby uśpione czy drzemiące.

Zza dymu i płomieni widać było na ścianie kontyny coś niewyraźnego, podnoszącego się wysoko, aż pod strop i dach. Była to czarna okopcona postać dziwna, nieforemna, straszna, u której nóg kilka trupich białych czaszek leżało. Obok niej wisiały łuki, oręż, noże, jakieś zdobyte łupy, a sam posąg obwieszony był cały niemal sznurami bursztynu i kraśnych27 kulek ponizanych28 na nici. U góry, w głowie potwornej, dwoje oczów, dwa świecące, ogromne kamienie czerwone, jakby krwią gorejące, pałały. Nie widać tam było nic, tylko tych oczów płomienistych dwoje, od których skryć się nigdzie nie było można. Patrzały na wszystkie strony, odbijał się w nich ogień u stóp palący, migotał w czerwonych kamieniach i czynił je jakby żywymi. Wśród ciemności te drganiem płomienia ruszające się oczy bóstwa przerażały jak spojrzenie ze światów innych, groźne i gniewu pełne.

W chramie teraz nic słychać nie było, tylko trzask palącego się łuczywa i świergot ptastwa, które otworami dostawszy się do środka jego, niespokojnie pokrzykiwało latając, aby się stąd na powrót wydobyć.

Dziwa postawszy chwilę, bo w niej czerwonych oczów dwoje zrodziło trwogę i odjęły siłę, wolnym krokiem podeszła ku ognisku, myśląc:

 Tu więc miejsce moje.

I nie pytając już nikogo, nie patrząc, zbliżyła się aż do dwóch siedzących niewiast, co ogień podsycały, siadła jak one, na pustym kamieniu, wzięła nagotowane łuczywo i położyła je na ognisku.

Jedna z kobiet wstrzymywać ją chciała, lecz za późno się podniosła. Ogień już był objął tę pierwszą ofiarę, na którą Dziwa patrzała, jakby się w niej własne paliło życie. Dwie stróżki tego Znicza popatrzały na nią ciekawe i trochę przelękłe. Przy świetle ognia mogła dojrzeć ich twarze. Zwiędłe były, smutne i blade.

Przyglądając się pięknej dziewczynie, szeptały coś pomiędzy sobą, jakby litując się nad nią. Głowami potrząsały tylko, nie śmiejąc się odezwać. Zdawały się patrzeć na nią jak na skazaną. Dziwa siedziała spokojna, w ogień wlepiwszy oczy, odpoczywała.

U ognia zmieniały się potem stróżki, Dziwa przesiedziała sama całą noc przy nich, dorzucając po łuczywie. Sen jej nie brał, myślami jeszcze żegnała życie swe dziewicze i domową zagrodę, a czerwone oczy Nijoły przyszłość czyniły straszną.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3

Популярные книги автора