Spojrzał na chłopaka niezupełnie dorosłego, który posługiwał do stołu, a którego twarz wyglądała, jak misterny tatuaż z sadzy i kurzu.
Mój Filipku, rzekł wyglądasz znowu jak kominiarz. Od tak dawna uczę cię czystości, i jeszcze się jej nie nauczyłeś.
Powiedział to dość łagodnie, a potem myślał:
Od sześciu lat życia chowa się we dworze; nauczył się czytać i pisać: a codziennego umycia rąk i twarzy żadna siła ludzka nauczyć go nie może! Rzecz drobna, lecz sprawia obrzydzenie. Życie składa się z obrzydzeń wielkich i drobnych.
Rozalia milczała jak grób, półmisek z naleśnikami odsunęła ze wstrętem w tej właśnie chwili, gdy Hornicz napominał lokajczyka za brudną twarz i ręce. Sabina zaś, trwając ciągle w usiłowaniu rozpogadzania atmosfery, zwróciła się do męża:
Ciekawa rzecz, co tam teraz porabia nasz Wicuś?
Był to ich syn szesnastoletni, który przed tygodniem odjechał był z wakacyi do szkół.
Jeszcze pewno w gimnazyum siedzi, bo jest dopiero druga godzina, a ich wypuszczają o trzeciej prędko zagadała Anielka.
Wspomnienie o synu pogłębiło zmarszczki na czole Hornicza. Z powodu tego dziecka doświadczał troski dość ciężkiej. Zato w twarzy Rozalii to wspomnienie odbiło się, jak malutki promyczek słońca w gęstej chmurze. Zwolna i na nikogo nie patrząc, przemówiła:
Pisałam dziś do Wicusia, bo zdaje się, że nikt jeszcze dotąd nie pisał do niego.
Jeszcze niema dwóch tygodni, jak wyjechał tłumaczyła się Sabina.
Rozalia, jakby nie słyszała wcale głosu siostry, rzekła jeszcze:
Pisałam, aby wziął od Rogowskiego część mego procentu i sprawił sobie nowy mundurek.
Hornicz po raz pierwszy z niejaką żywością przemówił:
Niepotrzebnie to zrobiłaś. Ten, który ma, wystarczyłby mu jeszcze na rok cały. Wicuś okazuje zanadto skłonności do elegancyi i popisywania się wszelkiego rodzaju
Rozalia, podnosząc głowę, odpowiedziała sucho:
Trudno, ażeby wszyscy mieli skłonność do safandulstwa i siedzenia za piecem.
Sabina siedziała jak na węglach rozżarzonych.
Rózieczko, przerwała głosem bardzo łagodnym przecież sama nieraz mówiłaś, że nie jest dobrze, jeżeli chłopiec wykieruje się na panicza
Oczy Rozalii z pod czarnych brwi ściągniętych tkwiły w siermiężnym surducie szwagra.
Nie trzeba wpadać w ostateczności zaczęła tonem oschłym i nauczycielskim zbyteczna wybredność jest niedobrą, ale i abnegacya1 nie dodaje nikomu uroku. Z dwojga złego wolałabym już pierwsze!
Ale obiad był skończony; Sabina wstała z krzesła. Rozalia, wstawszy także, podała końce palców siostrze, a szwagra wcale nie spostrzegając, oddaliła się szybko. Słychać było, jak w głębi domu z trzaskiem zamykała za sobą drzwi swego pokoju. W dniach dobrych szła po obiedzie do bawialni, grała na fortepianie, gawędziła, czasem nawet bawiła się z dziećmi, uczyła je tańczyć, grała z siostrzenicą na cztery ręce. Ale dzisiejszy dzień był niedobry: więc, nie przemówiwszy do nikogo słowa, wprost od stołu pokazała wszystkim plecy i zamknęła się w swoim pokoju. Dzieci pobiegły do ogrodu. Horniczowa zbliżyła się do męża, który z zamyśleniem patrzał przez okno na ogród, pełen barw, już jesiennych, i bladych blasków słońca wrześniowego. Wsunęła mu rękę pod ramię i, wznosząc ku jego twarzy oczy bardziej jeszcze niż zazwyczaj łagodne i stroskane, przemówiła lękliwie:
Mój Zenku, jak mnie to okropnie boli, że Rózia była dziś znowu taką
Zenek, nie odrywając wzroku od grupy drzew, powleczonych przez jesień barwami rdzawemi i żółtemi, myślał:
Gdybym był tem, czem być miałem, czem już trochę byłem, malowałbym tę grupę drzew.
A żonie odpowiedział:
Nie dbaj o to, moja droga, tak, jak ja nie dbam
Jednocześnie z temi słowy miał w głowie inne.
Kłamię, bo te drobne śpilki życia drażnią mnie niesłychanie
Ona zaś mówiła dalej głosem coraz cieńszym:
Ty to przeze mnie znosisz, bo to przecież moja siostra, ale cóż ja zrobię?
Naturalnie! Cóż możesz zrobić? niema tu nic do zrobienia!
Rozmowa taka powtarzała się przynajmniej dwadzieścia razy na rok, to jest za każdym razem, gdy Rozalia zaczynała mącić zgodę domową. Hornicz myślał:
Tamta od dzieciństwa tak jej imponowała swoim umysłem wyższym i charakterem fantastycznym, że odebrała jej zdolność do oporu najlżejszego. Osa i kurczątko!
Kurczątko, bardzo stroskane, niemal już piskliwie prawiło mu u boku:
Taka jest dziwna czasem idzie spać w najlepszym humorze, serdeczna, grzeczna, miła, a nazajutrz wstaje taka, jak dziś Za każdym razem łamię sobie głowę nad przyczyną tej zmiany i nie mogę wynaleźć żadnej.
On, patrząc teraz na grupę drzew inną i zabarwioną inaczej, rzekł z uśmiechem:
Moja droga, zmienność wszystkiego jest prawem powszechnem. Nic nie trwa. Wszystko przelewa się w formy coraz inne, przepływa, jak obłoki. Uczucia człowieka podlegają temu samemu prawu: kiełkują, rosną, rozkwitają, więdną, i zostaje po nich łodyga pusta, czasem z owocem obrosłym kolcami.
Wszystko to powiedziawszy, pomyślał:
No, i poco ja to wszystko nagadałem?
Ona słuchała cierpliwie, ale parę razy odbiegła myślą od słów męża, bo najprzód zobaczyła dziewkę, idącą z koszykiem do ogrodu warzywnego, i pomyślała: »byleby rwąc sałatę, nie zdeptała pietruszki«, a potem, widząc indyczkę, prowadzącą indyczęta do gęstego klombu, zauważyła w duchu: »gdzieś blizko dostrzegła jastrzębia!« Gdy Hornicz przestał mówić, przytuliła się mocniej do jego boku i zaczęła:
To prawda, Zeniu, ale to wszystko, co powiedziałeś, nie ma żadnego związku z Rózią
On uśmiechnął się; ona mówiła dalej:
Ty wiesz, że ona jest w gruncie rzeczy nadzwyczaj przywiązana do nas i do dzieci, że w wielu wypadkach dała nam dowody poświęcenia, i że wiele zawdzięczamy jej pracy około wychowania dzieci, szczególniej Anielki
Ależ tak pośpiesznie zgodził się Hornicz wiem o tem wszystkiem, bardzo szanuję piękne przymioty twojej siostry, a drobne jej fantazye nie sprawiają mi przykrości
Jednocześnie myślał:
Kłamię! Sprawiają, nawet taką, która zawstydza i poniża, jak wszystkie drobnostki i małostki
Sabina, znacznie uspokojona, mówiła z uczuciem zachwytu:
Bo ty, Zeniu, jesteś najlepszy, najpobłażliwszy, najszlachetniejszy z ludzi!
Zrobiło się mu żal tej kobiety, tulącej się do jego ramienia. Pochylił się i pocałował ją naprzód w czoło, a potem w oko błękitne, którego powieka, już zżółkła i trochę pomarszczona, zamknęła się pod jego ustami.
Na jej twarzy rozlał się wyraz ukojenia.
Więc nie gniewał się! Kaprysy Rózi nie sprawiały mu przykrości! Ach! jak to dobrze! Ale uspokojona pod tym względem, zatroskała się mocniej o pietruszkę, którą dziewka zdeptać mogła, rwąc sałatę. On powrócił wzrokiem do pysznego wycieniowania drzew ogrodowych i miał już na ustach wyrazy: »Patrz, jak ta srebrna wierzba plastycznie odskakuje od tła zaczerwienionych kasztanów!« ale nie powiedział nic. Poco? Przez pierwsze lata pożycia dokonał mnóstwa prób w tym rodzaju, i żadna się nie udała. Ona rzeczy takich, poprostu, nie widzi. Zaczęła go też teraz wypytywać: coby najchętniej jadł na wieczerzę?
Jemu to było zupełnie wszystko jedno; ale gdy nalegała, powiedział pierwszą lepszą potrawę która mu na myśl przyszła, a ona, dzwoniąc kluczami, wybiegła z pokoju. Biegła krokiem żwawym i drobnym, mającym w sobie coś ptasiego. Hornicz patrzał za biegnącą żoną i myślał, że jest to kobieta niezmącenie dobra, i że dobroć jej nie zasługuje nawet na nazwę owczej. Przeciwnie, Sabina, będąc bardzo łagodną, jest zarazem czynną, pracowitą, troskliwą niezmiernie o potrzeby rodzinne. On też ma dla niej szacunek rzetelny i wiele przywiązania. Więc cóż? Więc dlaczegóż, gdy przed chwilą tuliła się do niego trwożnie i tkliwie, nie przycisnął jej do piersi z całej siły ramion, ale tylko pocałował w oko, prawie z takiem uczuciem, jak gdyby ono było arabeską2, wymalowaną na ścianie? Dlaczego także nie powiedział jej wszystkiego, co myślał przez ten czas, gdy ona tu stała? Cóż? Po pierwsze, dlatego, że zaśmiałby się z samego siebie, gdyby spróbował raz jeszcze powierzać jej swoje myśli lub wrażenia; powtóre, z powodu tej łodygi nagiej, na której zostaje czasem owoc, obrosły kolcami. Na tej łodydze, którą oni trzymali w rękach, nie było kolców, dzięki jej dobroci, a jego uczciwości; ale nie było także kwiatu: trwał krótko i opadł oddawna. Oddawna już jej oko i arabeska na ścianie były dla ust jego przedmiotami jednako pociągającemi. Całe szczęście, że ona nie czuła w tym kierunku żadnych żalów i pożądań. Ma temperament limfatyczny, a nie ma żadnej skłonności do marzycielstwa. Jest wprawdzie dość młoda jeszcze, od niego młodsza o lat osiem; ale dla kobiet takich, jak ona, łodyga okwitła wystarcza do szczęścia; zwłaszcza gdy nie ma kolców. Z nim co innego: jemu nie wystarcza ale to jego rzecz. Nie usłyszy tego żadne ucho ludzkie, i nie dowie się o tem żadna dusza ludzka; tembardziej nie wyrazi się to w czynie żadnym. bo co innego szczęście, a co innego obowiązek. Pierwsze jest mrzonką, wszczepioną w naturę ludzką, nie wiedzieć poco, gdyż urzeczywistnić jej niepodobna; drugi istnieje na pewno, ponieważ człowiek czuje go w samym sobie. Wreszcie kwestya to skomplikowana: obowiązek miesza się w nim z pewnym gatunkiem tkliwości. Kobiety, z którą żyje, nie może upajać wonią kwiatu już nieistniejącego; ale też nigdy nie wleje do gardła jej trucizny. To rzecz pewna i wypróbowana. A uczucia i rojenia może gorzkie, może palące, których z tego powodu doświadcza, są jego tajemnicą, zarówno jak wszystko, co w nim jest. Są też wprawdzie źródłem kłamstwa i udręczenia. Bo zatajanie przed osobą, z którą się żyje, znacznej części tego, co się myśli o niej i co się dla niej czuje, to kłamstwo milczące i udręczenie duże, na które jednak niema rady żadnej.