Eliza Orzeszkowa - Widma стр 2.

Шрифт
Фон

 Andrzej.

 A imię waszego ojca?

 Władysław.

 W teraźniejszym świecie, Andrzeju Władysławo aj! jakie to trudne imię!

 Niech mi pan lepiéj mówi: Otocki!

 Dobrze. Mnie to wszystko jedno W teraźniejszym świecie, mój panie Otocki, wszystko stoi na edukacyi; bez edukacyi człowiek głupi i nie wié, w którą stronę się obrócić. Ja bardzo szczęśliwy jestem, że mam edukacyą, i bardzo żałuję tych, co jéj nie mają No, mnie wołają na górę, do stryja! już ja muszę iść, a wy Andrzeju Władysł aj! jakie to imię! ubierajcie się w naszę liberyę, tylko geszwind! żeby jak goście przyjadą, być fertig!

Co pan Leonid Igorowicz rozumiał pod wyrazem edukacya, o tém Otocki dowiedziéć się miał późniéj, teraz zaś, szczęśliwy, że na krótką choćby chwilę samotnym pozostał, obejrzał się po swym kącie.

Kąt ów posiadał po pięć kroków rozległości wzdłuż i wszérz, jedną ścianę szklanną, trzy drewniane i jedno okno, wychodzące na kryty podjazd. Było to raczéj złudzenie okna, gdyż przez dach podjazdu i podtrzymujące go kolumny światło się do niego dostać nie mogło. Że zaś za szklanną ścianą rozpościerała się sień, obszerna i ozdobna, lecz źle oświecona, dla rozproszenia panującéj w izdebce Szwajcara wiecznéj szaréj godziny, palił się w niéj dniem i nocą różek gazu, na czarnym drucie nad biurkiem u okna stojącém zawieszony. Po co w izdebce szwajcara znajdowało się to stare biurko, niezmiernie skromnemi przyrządami do pisania zaopatrzone? wiedział o tém pan Leonid Igorowicz, który je tam umieścić kazał. Zresztą, było tam stołków parę, u ściany szklanéj stał piecyk żelazny, a w kątku najciemniejszym, na żelazném także łóżku, leżał granatowy surdut z błyszczącemi guzami i takaż czapka, oszyta srebrnym galonem.

Otocki podniósł nieco surdut i nagle wypuścił go z rąk, bo dokoła niego powietrze napełniło się szumem, nie tym jednak, który składał się z turkotu i głosów miejskich, lecz toczącym się wysoko nad głowami ludzkiemi, szumem starych drzew, pośród którego, w oddali, w dalekiéj dali, dawał się słyszeć czasem klekot bociana, a czasem śpiew skowronka.

Otocki nie zdziwił się bynajmniéj tém złudzeniem zmysłów, doświadczał go bowiem w każdéj trudnéj do przeżycia chwili oddawna, od czasu, gdy opuścił rodzinny swój Otok, aby udać się w podróż daleką i długą. Z dalekiéj i długiéj podróży, z któréj wrócił przed kilku miesiącami zaledwie, przywiózł on dwa nabytki: mleczną białość ogromnych swych wąsów i lekką niemoc w nodze, co, nie nadwerężając energii jego ruchów, rzucała na nie cień wykwintnéj niedbałości, którą z zadowoleniem zauważył właściciel hotelu Wszech-Krajów, a pan Leonid Igorowicz naśladować postanowił

Chwila była podobną téj, która następuje po przejściu wielkiéj burzy. Gromy uderzać przestały, chmury przerzedziły się i odsłoniły błękit i słońce; lecz w powietrzu, którego zmącone warstwy nie ułożyły się jeszcze w ład należyty, rojami latają liście, od drzew swych oderwane, doskonałe obrazy rozsypki, sieroctwa i obłędu. Kędy przedtém rosły wspaniałe drzewa, stérczą teraz nagie, zwęglone pnie; góry i wzgórza zamieniły się w głębokie rozdoły, a doliny wydęły się, urosły i szumiącą pianą oblewają upadłe wielkości. Biedne liście latają we wszystkie strony, szukają, nie znajdują, dziwią się, nie rozumieją nic i, spotykając się, szepczą sobie po cichu, że świat się kończy. Jest to jednak nieprawdą; świat wielce oddalonym jest końca swego, a tylko czas i wypadki zorały grunt jego i rzuciły weń zasiew nieznanych przedtém zjawisk.

Otocki był jednym z liści takich. Miał kiedyś wioskę cichą i piękną, z szumiącemi drzewy, klekocącym bocianem i skowronkami, zrywającemi się znad zielonych runi; nie była już ona własnością jego. Posiadał znajomych, przyjaciół i krewnych; co się teraz z nimi działo? Bujali, jak on, w zmąconém powietrzu, pośród obcych i niepojętych im obrazów, albo, przypadli do ziemi, do saméj ziemi i przylgnęli do niéj mocno, cicho, tak jakby pragnęli, aby świat o nich zapomniał, aby tylko końca swego w pokoju i bezpieczeństwie doczekać mogli. Nadewszystko przecież, nadewszystko Otocki pamiętał o tém, że był kiedyś ojcem, miał jedynego syna, który w czasie nieobecności jego z szybkością nadzwyczajną dokonał z kolei wielu rzeczy: dorósł, w charakterze najniższego kancelisty pracować zaczął w jakiémś rządowém biurze, ożenił się, wpadł w nędzę, dostał suchot i umarł. Żona jego, a Otockiego synowa, poszła wkrótce w ślady męża. Jeden ze strumieni przez burzę wywołanych, ten mianowicie, który płynął sieroctwem przedwczesném i ubóstwem niespodziewaném, porwał na fale swe dwa te liście bezdomne a słabe i uniósł je w nieznane krainy.

Otocki rozejrzawszy się dokoła i dowiedziawszy się o wszystkiém, pomyślał, że najrozsądniejszą rzeczą, jaką uczynić mógł, było dobrowolne udanie się w tęż drogę, w którą udał się jedyny syn jego, a z któréj nie wraca nikt. Wprawdzie trudno mu było zdobyć się na krok ten, gdyż posiadał on wiarę religijną, samobójstwa wzbraniającą. To jednak, czego pragnął, co uważał za wypadek najpomyślniejszy ze wszystkich, jakie go jeszcze na ziemi téj spotkać mogły, przyszło-by może samo przez się, w skutek nadzwyczajnego zniechęcenia do wszech rzeczy ziemskich, które go ogarnęło i odebrało mu tak siłę, jak ochotę bronić się od głodu. Co prawda, nie miał on nawet przebłysku pojęcia o tém, w jaki sposób mógłby i potrafił pracować na kawałek chleba. Otwarcie zeznawał przed sobą, że oprócz siania, zbierania i sprzedawania żyta i pszenicy, to jest tego, co robił przez całe życie, nie umiał robić nic. Jednak ani mu przyszło na myśl zapytać siebie: co z tego będzie? Miał jeszcze o czém przeżyć tydzień, dwa, a potém o! strumieniu, który na falach swych uniosłeś w krainy nieznane wszystkie bogactwa i ukochania człowieka tego, z czołem zoraném i wąsem, jak śnieg białym, przybywaj!

Z czołem zoraném i białym wąsem, melancholijnie na pierś opadłym, z twarzą znieruchomiałą i dłońmi, bezwładnie na kolana opuszczonemi, Otocki siedział w najętéj izdebce, zimnéj, mrocznéj i nieustannie, z wyrazistością nigdy przedtém nie bywałą, słyszał dokoła siebie szum starych lip, klonów i topoli. Lipy były rozłożyste i gwarzyły najgłośniéj; klony zaś osypane drobnym, żółtym kwieciem kłaniały się zdala topolom tak połyskującym, jakby je kto był w roztopioném srebrze zanurzył. Jabłonie, grusze, śliwy, rosnące pośród ogrodowych kwadratów, prawiły o czémś ciszéj i skromniéj, a szepty ich, niesione wiatrem, łączyły się w powietrzu ze smutnym szmerem, stojącéj po polach, samotnéj i dzikiéj braci. Wśród szumów tych, które gamą spadów i tonów przerozmaitych toczyły się w powietrzu, kędyś nad strzechą jakąś zapewne, klekotać zaczął bocian i klekotał wciąż, coraz zawzięciéj i doniośléj, a gdy milkł na chwilę, z za drzew i strzech, z nad runi zielonéj, z błękitnego powietrza, dolatywało cichutkie, srebrne dzwonienie skowronka Otocki wsłuchiwał się w otaczające go szumy i odgłosy, i myślał: gdyby to umrzeć!

Wtém otworzyły się drzwi, o zamykaniu których ani pomyślał; do izdebki wszedł nieznany mu człowiek i, wymawiając znane niegdyś nazwisko, oddał mu list. Otocki list ten przeczytał i odżył. Jakby w czarodziejskich, siłodawczych wodach skąpany, począł on od dnia tego ruszać się po świecie, starać się o pracę jakąś, jakąkolwiek, byleby mogła mu udzielić możności życia. Starał się, wypytywał, prosił, kark do ukłonów zginał, tłumił wybuchy głosu, powściągał błyski źrenic, wszystko znosił, na wszystko przystawał, byleby dopiąć celu. Dopiął go nakoniec, zdobył zajęcie i zarobek i wypuściwszy z rąk surdut liberyjny, runął na stołek, kryjąc w dłoniach twarz, płonącą szkarłatnym rumieńcem.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3

Популярные книги автора