Macocha płaczów tych moich i krzyków nocnych znieść nie mogła. Mówiła, że jéj to zdrowie odbiera, choć Bogiem a prawdą, kiedy Bóg dał jéj własne dzieci, a krzykliwsze jeszcze ode mnie, nic jéj wcale wrzaski ich nie szkodziły. Owszem, im więcéj krzyczało, tém więcéj je całowała i na rękach kołysała. Ale ze mną, zwyczajnie jak z pasierbem, było inaczéj. Ażebym jéj nocami nie budził, dawała mi co wieczór napój jakiś, który ja chciwie piłem, bo zasłodzony był i smaczny. Czy zaś zgadnie pan dobrodziéj, z czego napój ten był zrobiony? Ot dowiedziałem się późniéj już, że z maku i konopi. Bywało, jak napoi mię nim macocha, to śpię jak kamień przez noc całą, a i z rana jeszcze obudzić się nie mogę, choć w chacie ruch wielki, w piecowisku ogień trzaska, woda przy ogniu kipi, dziewka kartofle skrobie, ojciec drzewo rąbie, a macocha wieprza karmi, zrzędzi i wyklina. A jak bywało ocknę się już z tego snu makowego, to głowina jakby kamień ciężka i przez dzień cały nie hasam już i nie hałasuję, jak dawniéj, ale cichutko, niby trusia, siedzę pod piecem, oczy wytrzeszczając, a wszystko jak przez mgłę jakąś widząc. Było tak długo miałem już pięć lat może, kiedy macocha, krzyku mego lękając się, ciągle mię tym sposobem do cichości przymuszała. Ale nie na tém jeszcze koniec historyi o maku. Jadłem ci ja go jeszcze późniéj dużo, a to już z własnéj niby woli czyli raczéj z głodu. Jeść mi nie dawała. Wyjdzie bywało w pole do żniwa i dzieci swoje ze sobą zabierze, a dla nich i dla siebie garnki pełne żywności niesie. Ale mnie zostawiała w chacie bez okruszyny pożywienia jakiegokolwiek. Więc ja, w koszulkę grubą odziany, boso do ogrodu! A w ogrodzie co? Gruszek i jabłek u nas nie było, tylko wiśni moc wielka. Ale wysoko one były i prędko kończyły się. Marchew albo burak, wykopany z zagonu, rzecz to dobra, ale i kopać niebardzo miałem siłę, i bałem się okropnie, aby dziury w zagonie macocha nie zobaczyła i nie domyśliła się, jaki to kret ją wykopał. Więc ja do maku. A maku siała ona wiele w ogrodzie i potém drogo sprzedawała. Włażę sobie tedy pomiędzy gęsty las łodyg makowych i leżę na wąziutkiéj miedzy godzinami całemi, a co moment makówkę dojrzałą zerwę i ziarna z niéj do ust sobie wsypię. Nie wszystkie one dojrzewały od razu. Były takie, co kwitły jeszcze, wtedy gdy inne żółciały już i schły. Otóż mnie i kwiaty podobały się bardzo. Już to zawsze lubiłem kwiaty. Leżę bywało w gęstwinie i patrzę, jak przez zieloność niebo błękitne prześwieca, a na niém migają wiatrem poruszane różowe i ponsowe strzępiaste maki. Czasem, jak wiatr mocniéj powieje, to który z nich się osypie i deszczem niby mięciutkich liści twarz mi zarzuci. Ja wtedy, przestawszy patrzéć na niebo i na czerwone maki, rękę wyciągam i znów makówkę zrywam. Zrywałem czasem i niedojrzałe, ale, że jeść chciałem potężnie, więc i tę białą miazgę, co to, nim ziarna zrobią się, napełnia łupinę zjadałem
Ależ to szczęście prawdziwe, żeś się pan temi makówkami nie otruł przerwał ojciec mój, którego opowiadanie Żmindy na-pół śmieszyło, na-pół rozrzewniało.
Nie przyszło jakoś do tego odpowiedział z uśmiechem, ale ot pewny jestem, że mi te traktamenta macoszyne na całe życie pamiątkę zostawiły. Ten szum w uszach i to drżenie rąk od najpiérwszéj młodości, to przychodzi mi, to przechodzi. Przytém już i tę moję żywość dawniejszą na zawsze straciłem, i myśli w głowie rozlatują się czasem niby suche liście, tak, że nim złapię którą, to się dobrze namęczę. Ale ludzie mówią, że i tak dobrze; bo mogłem od tych makowych wieczerzy i obiadów całkiem rozum stracić. Dzięki Bogu i za to, że mi go choć tyle zostawił, iż żyć uczciwie mogę, a żonę i dziecko pracą moją wyżywić
Rzekłszy to, Żminda, powstał i, zapiąwszy guzy mundura aż po samą szyję, oddawał ojcu memu ukłon pełen uszanowania, ale tak poważny, jakby go myśl w ostatnich wyrazach zawarta napełniała uczuciem spokojnéj i pewnéj siebie osobistéj godności.
Dlaczego, panie Żminda, nie przyjdziesz do nas kiedy na dłużéj, wieczorem może, na herbatę i parę godzin pogawędki? uprzejmie wymówił mój ojciec.
Żminda ukłonił się powtórnie, widoczne zadowolenie twarz mu rozkwieciło.
Dziękuję, panu dobrodziejowi, z całego serca dziękuję! odparł. Radbym bardzo byłby to dla mnie honor wielki ale nie mogę. Pan dobrodziéj wie obowiązek służba! Jak dzwonek odezwie się na gościńcu, stawać muszę do obowiązku mego, jak żołnierz do broni!
Wyrzekł to z nadzwyczajném przejęciem się, senne oczy jego nawet błysnęły żywiéj, jakby pod wpływem zapału.
No, powiedz mi, panie Żminda uśmiechając się mówił mój ojciec czy choć-by raz jeden przez te lat piętnaście nie stawiłeś się do apelu to jest nie przywdziałeś munduru i nie wyszedłeś na spotkanie przybywającego gościa?
Żminda uczynił rękoma i ramionami poruszenie, jak na flegmatyczny i ociężały układ jego, nader żywe.
Ani razu! zawołał ani razu nie zdarzyło mi się nic podobnego! było-by to z ubliżeniem dla mnie! podróżnego spotkać pieniądze za prohony odebrać w księgę zapisać, co należy, toż to obowiązek mój, z którego ja, żona moja i dziecko chleb jemy..! Był-bym, panie dobrodzieju, nie przymierzając, złodziejem, gdybym chleb jadł, a obowiązku mego nie spełniał.
Po tych słowach, Żminda skłonił się raz jeszcze i stanowczo już pokój miał opuścić, gdy uchyliły się drzwi od przedpokoju i nieśmiało trochę wyjrzała przez nie głowa kobieca, młoda, ładna, strojna w czarne warkocze i czepeczek z żółtemi wstążkami.
Najpokorniéj przepraszam łaskawych państwa wymówiła łagodna główka ta dość dźwięcznym, trochę tylko zbyt ciénkim i wypieszczonym głosikiem po tysiąc razy przepraszam, ale przyszłam zobaczyć, czy niéma tu mojéj Saluni!
Saluni powiedziałem, żeby czekała na mnie na dziedzińcu zwracając się ku wyglądającéj ze drzwi głowie kobiecéj, wymówił Żminda, poczém, wyraźnie zakłopotany, postąpił ku drzwiom i ciszéj, tonem nieśmiałego upomnienia, rzekł:
Poco tu zawsze chodzisz za mną, Emilko? uprzykrzasz się państwu
Ale owszem, owszem! zawołała grzecznie moja matka prosimy panią Żmindową, bardzo prosimy! Przyszły tu właśnie nowe dzienniki mód, może pani zechcesz popatrzeć na nie z nami!
Pani Emilia Żmindowa nie dała sobie po dwa razy powtarzać zaproszenia tego. Wbiegła do pokoju i kilku fertycznemi skokami była już przy mojéj matce, nad któréj ramieniem pochyliła się zbyt nizko.
Nie widziałem w życiu sprzeciwieństwa większego, jak to, które zachodziło pomiędzy Piotrem Żmindą a jego żoną. Malutka, zgrabna, nadzwyczaj żywa, szeleszcząca zawsze krochmalnemi sukniami i barwnemi wstążkami czepeczka, ze ściągłą swą twarzyczką, bladawą i namiętną, z czarném okiem, iskrzącém się i ruchliwém, Emilia Żmindowa wyglądała przy swym barczystym, ciężkim, powolnym mężu, jak motyl, fruwający dokoła łopuchowego liścia, jak płomyk, wijący się i tryskający iskrami obok ciężko toczącéj się i mętnéj nieco wody. Mówiła wiele i prędko; śmiejąc się, ukazywała z za warg różowych dwa rzędy perłowych ząbków. Do dworu przybiegała często. Wabiły ją tutaj stroje matki mojéj, którym dość napatrzyć się nigdy nie mogła i które naśladować usiłowała; dzienniki mód, które wprawiały ją w zachwyt niewymowny; najbardziéj zaś może spojrzenia i ukłony młodych oficyalistów, których po drodze spotykała na dziedzińcu i u oficyn, a których hołdami nie gardziła bynajmniéj.