Eliza Orzeszkowa - Dziurdziowie стр 6.

Шрифт
Фон

Nagle głos śpiewającéj urwał się i zamilkł. Znalazła się ona o kilka kroków od roznieconego ognia i, jak w ziemię wryta, stanęła. Teraz przy ostatnich światłach dnia i mieszających się z niemi blaskach płomienia, postać i twarz jéj uwypukliły się z wyrazistością rzeźby. Młodą jeszcze była, wysoką, silną i kształtną. Z pod wysoko podniesionéj sinéj spódnicy, widać było silne i nagie jéj nogi, bosemi stopami tonące w gęstéj trawie. Oprócz sinej spódnicy, miała na sobie tylko grubą koszulę, wielki pasiasty fartuch, dwoma rogami mocno do pasa przytwierdzony i napełniony takiém mnóztwem kwitnących ziół, że wylewały się zeń one na jéj spódnicę i czepiając się wzajem, aż ku ziemi spływały. Były to liliowe czombry i brunelki, koniczyny różowe i białe, gwiezdziste rumianki, błękitne cykorye polne. Oprócz tego, w obu ramionach niosła ona ogromny snop roślin o długich, twardych łodygach, żółtéj dziewanny i śnieżnego tysiącznika, a był to snop tak wielki, że całą pierś i część twarzy jéj okrywał, i że nad nim widać było tylko głowę jéj, wpół osłonioną czerwoną chustką, z pod któréj, ze stron wszystkich, na grubą koszulę, ogorzałą szyję i wązkie gładkie czoło, wymykały się gęste, krótkie pasma włosów ciemnych, splątanych i bez połysku. W pół-osłonięta kwiatami i włosami twarz jéj wydawała się grubą i pospolitą; ogorzała, rumiana, z wiśniowemi usty, wypukłemi policzkami i wesoło zadartym nosem, jaśniała ona tylko dwojgiem oczu wielkich i podłużnych, które szarą, błyszczącą, wymowną źrenicą zdawały się mówić, śmiać się, pieścić i śpiewać Tak z nagiemi nogami, zaróżowionemi odblaskiem ognia, z mnóztwem kwiatów, wylewających się z fartucha i osłaniających piersi, z rozrzuconemi włosy i błyszczącém, śmiałem, śmiejącém się spojrzeniem, stanęła ona tuż pod krzyżem, który teraz stał cały w płomiennym blasku. Piérwszy dźwięk, który z ust jéj wyszedł, brzmiał gapiowatém trochę zadziwieniem.

 Aaaa! rzekła co wy tu takiego robicie, ludzie?

Ale wnet, jakby przypomniawszy sobie rzecz dobrze znaną, tonem zapytania dodała:

 Wiedźmę na ogień łapiecie? czy co?

A potém, skinęła głową, i z zupełną już świadomością dokończyła.

 Aha! mleko u krów przepadło.

I, kołysząc głową w obie strony, przeciągle zadziwiła się znowu.

 Aaaa! umum! dziwy, to dziwy!

W gromadce panowało milczenie grobowe. Zdawać się mogło, że dusze wszystkich tych ludzi zlały się w téj chwili w jednę duszę, która całą siłę swego myślenia, czucia, wzroku i słuchu, niby ostre żądło, w tę kobietę utopiła. Wszyscy powyciągali ku niej szyje i oczy w nią wlepili. W kilku parach tych oczu nic jeszcze innego nie było, tylko zdziwienie i trochę obrzydzenia. Lecz wzrok Stefanowéj rozpalony i pełen zjadliwych uśmiechów szybko przenosił się z twarzy kobiety, stojącéj pod rozpłomienionym krzyżem, na twarz męża, która szczególny przybrała wyraz; mętny uśmiech wewnętrznego niby lubowania się rozlał się po niéj całéj i starł z niéj całkiem zwykłą ponurość, zastępując ją głupowato wyglądającém, lecz na wskroś przenikającém go zachwyceniem. Patrzał tak, jak gdyby na coś czy na kogoś dosyć napatrzéć się nie mógł. Kobieta z ziołami tymczasem zapytała znowu.

 Cóż? czy już przechodziła?

Nikt nie odpowiedział. W błyszczących i śmiejących się jéj źrenicach, mignął niepokój.

 Cóż? powtórzyła widzieli już wiedźmę? przechodziła?

Tym razem, z gromadki ozwał się łagodnie brzmiący, ale bardzo poważny głos Piotra Dziurdzi.

 Abo nie wiedajecie, że która piérwsza przejdzie koło ognia, ta jest wiedźmą.

 Nu, tonem głębokiego przekonania odparła kobieta, żeby ja tego nie wiedziała, wiem! To i któraż piérwsza przeszła?

Dwa poważne głosy męzkie z których jeden należał do Piotra Dziurdzi, a drugi do Jakóba Szyszki odpowiedziały.

 Ty.

A w mgnieniu oka potém, niby raca, z trzaskiem wybuchając w powietrze, wybuchnął jeden niewieści głos, wszystkiemi tonami namiętności, doprowadzonéj do furyi i żalu jakiegoś, graniczącego z rozpaczą, powtarzający w nieskończoność ten jeden wyraz. Ty, ty, ty, ty!

Nic nad ten jeden wyraz Stefanowa wymówić nie mogła, bo trzęsła się od stop do głowy a z pałających jéj oczu, toczyły się na śniade i chude policzki strumienie łez. Śmiała się, drżała, płakała i, tupiąc nogami, wygrażając pięściami, krzyczała. Ty! ty! ty! ty!

 Ja? wymówiła kobieta stojąca pod rozpłomienionym krzyżem i opuściła ramiona tak, że żółte dziewany i białe krwawniki rozsypały się po trawie i okryły jéj bose stopy. Ja! powtórzyła i załamała na spodnicy ciemne, spracowane ręce. Wiśniowe jéj wargi rozwarły się szeroko, w oczach mignęło uczucie zgrozy. Trwało to jednak króciuchną chwilę i wnet po rumianych, pulchnych jéj policzkach, po czole wązkiém i ustach rozwartych, drgać poczęło mnóztwo figlarnych, wesołych uśmiechów, aż, zwyciężywszy zdumienie i przerażenie, śmiech dźwięczny i zanoszący się wybuchnął z jéj piersi. Jak przedtém pieśń, tak teraz śmiech jéj, rozlegał się po drodze i polu szeroko, dźwięcznie, rozgłośnie. Czuć w nim było duszę żywą i świeżą, coś nakształt naiwności dziecka i niezmąconéj wesołości ptaka. Ja! ja! wołała wśród śmiechu, ja piérwsza na ogień przyszła! Ja mleko krowom odebrała! ja wiedźma! oj, ludzie, ludzie! co wy wymyślili! czy wy zdureli! (zgłupieli), czy wam pomieszało się w głowach!

I śmiała się wciąż tak, że aż dłońmi boki sobie przycisnęła i przeginała na wszystkie strony swą silną i kształtną kibić. A gdy już tak wyśmiała się, że aż obu pięściami oczy z łez ocierać musiała, z drgającą jeszcze resztą śmiechu piersią, głośno splunęła.

 Pfu! zawołała taką brzydką rzecz na chrześcijańską duszę powiedziéć! Czy wam nie wstyd.

Schylona, zbierała przez chwilę z ziemi upuszczone z rąk zioła i kwiaty. Potém wyprostowała się i tuż koło gromadki przechodząc, rzekła jeszcze.

 Stójcież tu i czekajcie wiedźmy, bo jak Bóg jest w niebie, ona nie ukazała się jeszcze. Mnie pilno do mego i do dzieci. Bywajcie zdrowi!

Skinęła głową ku obecnym tak wesoło i uprzejmie, jakby o tém, co ją od nich spotkało, całkiem już zapomniała, żwawym krokiem poszła drogą, wiodącą ku samotnéj chacie i czerwono błyszczącéj obok niéj kuźni. Idąc, zaraz w początku drogi, na skoczną, hulaszczą nutę śpiewać zaczęła najweselszą z pieśni wiejskich.

Hili, hili, szare husi,
Szare husi na reku,
O, jak zwiażuć białe ruczki,
Nie rozwiażuć do wieku!

Ludzie pozostali u ognia, stali z pochylonemi głowami, w milczeniu, które piérwszy przerwał Piotr Dziurdzia.

 Ot i okazał nam Pan Bóg wszechmogący krzywdzicielkę nasza

Żony Piotra i Szymona głośno westchnęły, a Stefanowa poskoczyła i przed mężem trzymającym w objęciu dziecko, stanęła. Obu rękoma trzymając się za biodra, naprzód pochylona, z wlepionemi w niego oczyma, przez zaciśnięte zęby wymówiła:

 Wiedźma, kowalicha! wiedźma miła twoja! Wiedźma twoje serdeńko najmilsze!

Zdawało się, że trzy te wykrzykniki, niby trzy policzki w twarz mu rzucała. On głowę swą ku głowie uśpionego dziecka pochylił i wyglądał zgryzionym, ponurym, lecz ani mniéj ani więcéj niż zwykle. Żony jakby nie widział i popędliwych gwiżdżących słów jéj jakby nie słyszał. Sam do siebie z cicha mruknął.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3

Популярные книги автора