Tak zdyszane, rozognione, z błyszczącemi oczyma i rozwianemi na wiatr włosy, po przez uliczki, podwórka i ogrodzenia, dzieci te biegły tam, kędy górą, wysoko po nad niemi, leciał sznur gołębi ku zielonemu jarowi i wiszącéj u ściany jego, szaréj chatce z nizkim płotkiem, pnącym się w górę i otaczającym mały, mizerny ogródek. Jar, chatka, płotek i ogródek, ukazały się w dali w dali pod samym już skłonem liliowego nieba i w sinéj mgle oddalenia, w któréj po chwili zniknęły gołębie i dzieci.
Dziwne to było miejsce, dzikie, choć znajdowało się w obrębie jeszcze ludnego miasta, świetliste i ciemne zarazem. Mgła, w któréj ukazywało się ono z oddali, nie powstawała z saméj tylko odległości, ale podnosiła się téż z nad sadzawki, nieruchomo zalegającéj dno jaru, a nad którą w jedném miejscu rosło kilka bardzo starych wierzb. Drzewa te miały pnie grube, w różne strony pokrzywione, i szeroko rozpostarte obwisłe gałęzie, któremi muskały zielonawą powierzchnią wody. W przedwieczornéj porze, głębia ta jaru pogrążała się już w grubym zmroku; za sadzawką tylko i wierzbami, przez wązki otwór dwóch ścian wysokich, przeglądało złote jeszcze od słońca pole, i kiedy niekiedy przybywający ztamtąd promyk, przedzierając gęste cienie, spadał na wodę lub wił się w berberysach, głogach i dzikich agrestach, rosnących tam gajem nizkim i kolczatym. Ale z pomiędzy nizkiego gaju tego, zrzadka rozświetlanego błędnym promieniem słońca, wybiegała wązka ścieżka, wydeptana i bielejąca śród trawy, i wspinała się po jednéj ze ścian jaru, kędy było coraz widniéj, aż ku domkowi z ogródkiem i płotkiem, oblewanemu już w pełni wszystkiemi światłościami rozjaskrawionych przedwieczornych obłoków. Małe okna domku tego, czy téj chatki, czerwone były jak rubiny, w których przegląda się płomię; płotek wydawał się ognistym wężem, a rosnące w ogródku dwie mizerne grusze trzęsły liśćmi, jak kroplami złotéj rosy. Naprzeciw, za przeciwległą, odginającą się w tył, ścianą jaru, na stoku wysokiéj góry, stało miasto rozległe, za którego murami, słońce skryło się już zupełnie. Ale u szczytów wież kościelnych, krzyże paliły się, jak lotne płomyki, wszystkie okna domowstw drżały złotem i purpurą, zieleń ogrodów kąpała się w falującém morzu światła, z kominów dymy ulatywały tysiącem wstęg różowych, sinych, srebrnych i płynęły ku górze, kędy w cichym spokoju słały się pod bladém niebem lekkie i świetne puchy obłoków.
W chatce, wiszącéj u ściany jaru, nie było snadź nikogo, bo za rubinowemi okienkami panowała cisza zupełna. Nagle załopotały w powietrzu skrzydła; górą przeleciały gołębie i sznurem usiadły na dachu chaty. W téjże prawie chwili, na ścieżce, wiodącéj ku przedmieściu, zatętniał bieg szybki; Władek zziajany, z włosem rozwianym i roztwartą u piersi koszulą, przypadł do węgła chaty, wyciągnął w górę ramiona i, w mgnieniu oka z chyżością i zwinnością kocią, wdarłszy się na ścianę, stanął na dachu. Wtedy ukazała się téż biegnąca ścieżką Marcysia i, bez tchu prawie, z widoczną wprawą w tego rodzaju ćwiczenia, czepiając się wystających belek ściany i gałęzi rosnącego tuż młodego drzewka, poszła w ślady towarzysza. Po chwili stali oboje na dachu chaty i, szeroko, prędko oddychając, głośno śmiać się zaczęli.
Oto udało się! zawołał Władek.
Udało się! powtórzyła dziewczynka i, schyliwszy się, wzięła w obie dłonie różowego gołębia-przewodnika.
Dobry Lubuś! kochany Lubuś! mówiła przerywanym jeszcze od zmęczenia głosem i całowała jedwabiste skrzydła i czupurną główkę ptaka.
Władek tymczasem oddawał się praktyczniejszemu zajęciu. Otworzył klapę, zamykającą drewniany, o wązkiém okienku, rodzaj gołębnika, na-pół okrytego zielskiem i latoroślami, obrastającemi starą strzechę dachu, i poumieszczał w nim wszystkie z kolei, za Lubusiem przybyłe, gołębie. Skończywszy, zamknął klapę i usiadł.
Dach był dość spadzisty, ale dzieci wygodnie siedziéć na nim mogły, bo starość wyłamała go w zagłębienia i wypukłości liczne. Plecami wsparci o mały gołębnik, nagie stopy oparły o giętkie płonki wierzbowe, które zasiał tam wiatr, nanoszący co roku warstwą piasku szczyt staréj chaty.
Ot i dobrze! zaczął Władek staréj w domu niéma, to i nic wiedziéć nie będzie o naszych dzisiejszych gościach gdyby wiedziała, toby mnie, jak zawsze, męczyła: a gdzie pieniądze, coś wziął za gołębie? I oddać-bym musiał choć połowę A tak, jutro sprzedam i nic nie oddam!
A co ty z temi pieniędzmi zrobisz? zapytała Marcysia.
Ot co? najem się i piwka sobie wypiję takim zawsze głodny, że aż strach Stara dziś kiełbasę jadła i piwo piła, a ja tylko, patrząc, ślinkę łykałem taka już ona mnie kawałek suchego chleba da i krupniku czarnego odrobinę, a sama i ze znajomymi swymi hula sobie!
Aj, zapomniałam! zawołała nagle Marcysia.
Czegoś zapomniała?..
Zamiast odpowiedzi, dziewczynka wyjęła z za koszuli dwa duże obwarzanki i, śmiejąc się na głos cały, pokazała je chłopcu.
Wyciągnął po nie rękę.
Daj! zawołał.
Czekaj! dam sama! ot masz!
I oddała mu jeden z obwarzanków, a drugi chciwie do ust własnych poniosła.
Jezu! Marya! dobrze, że nie zgubiłam! zawołała po chwili.
Aha! odpowiedział Władek mogłaś zgubić! leciałaś, jak waryatka!
Dziewczynka pochyliła się i figlarnie mu w twarz spojrzała.
A co? zapytała smaczne?
Władek skrzywił się.
Nie bardzo! odrzekł ale co robić! Kiedy taka już niedola nasza, to i suchy obwarzanek lepszy, niż nic! a zkąd ty to wzięłaś?
Wyciągnęła palec w kierunku miasta.
Tam, na ulicy, jakaś pani dała mi trzy grosze, to i kupiłam
Żebrałaś? zapytał chłopak.
A jużci!
No, no! mówił, wstrząsając głową jakie te dziewczyny szczęśliwe! im zawsze prędzéj dadzą, niż nam Mnie już dawno nikt nic dać nie chce
Bo ty już wielki, a ja jeszcze mała.
Wielki! ot szczęście! to i więcéj jeść mi trzeba a zkąd ja wezmę Stryj ciągle gada, że do rzemiosła mię odda, ale obiecanka cacanka a głupiemu radość I co mi tam zresztą rzemieślnikiem być? ot żeby tak panem sobie zostać, to co innego
Marcysia nic nie odpowiedziała. Gryzła obwarzanek, a po chwili wyciągnęła palec w kierunku jednego z mniejszych domów miejskich i zawołała:
O! widzisz! to dom pana ogrodnika, który ciebie przeszłego roku do kopania najmował. Ot tam to ślicznie! aj! jak ślicznie!
A ślicznie! potwierdził Władek bo ogrodniczysko strasznie bogate! jak ja będę bogatym, to sobie ten dom kupię.
A po chwili dodał:
Z tobą ożenię się i będziemy tam sobie razem mieszkać!
Dziewczynka uśmiechnęła się.
O, to dobrze będzie! rzekła i poważniéj zapytała:
A zkąd ty, Władek, weźmiesz bogactwo?
Władek zamyślił się, a potém odpowiedział:
Albo ja wiem zkąd? ale, że zkądciś wziąć muszę, to muszę. Tak mi już zbrzydło to psie życie że aż
Splunął, a potém prawił daléj:
Bo czy sprawiedliwie na świecie? jeden ma wszystkiego po uszy, a drugi nic jeden paniczem sobie jest, nie wiadomo za co, a drugi takim ot obdartusem, jak ja także niewiadomo za co! Ciotka wymawia ciągle, że tylko karmić mię musi, a nic ze mnie nie ma? Ciekawym, co ona ze mnie może miéć? W przeszłym roku kopałem po ogrodach i zielsko taczkami woziłem, to i cóż? czy lepsza dla mnie była? gdzie tam! jeszcze, pod jesień jakoś, ojciec przywlókł się do chaty i wybił mnie Ot dobrze tobie, że ojca nie masz bił-by