Więc wołałaś starej Kaśki, aby ci dziecka i strawy dopilnowała
Jak u wszystkich natur pierwotnych, wrażenia i humory najsprzeczniejsze, budziły się w niej i zastępowały wzajem, z szybkością dla ludzi ucywilizowanych niepojętą. Słoneczne wspomnienie rzuciło znowu na twarz jej żywą grę rysów i zmarszczek. Znowu, śmiejąc się, mówić zaczęła:
Taki, proszę pani, z tego Romana mego był psotnik i śmiechulski, że tylko jemu byle śmiać się i dokazywać Bywało, ja w chustce na głowie przed próg wyskoczę i Kaśki wołam, a on przyskoczy, wpół mnie schwyci i jak małe dziecko na saniach posadzi Chustka mi z głowy spadnie, śmieję się tak, że aż mi duch zabiera i ani obejrzę się, jak on na saniach stanie, na konie krzyknie i haj! lecim Ja siedzę, on stoi, w jednej ręce lejce trzyma, w drugiej bat ale bata on na konie nie używał, tylko wesprze się, bywało, na nim, żeby mocniej stać, bo stojąc jeździć strasznie lubił i tak, bywało, wyprostowany, słuszny, piękny, jak ten młody dąb, co choć wiatr dmie, jego ani ruszy, leci i ani drgnie Czasem tylko na mnie spojrzy i zagada: a co, Ewka, nie zimno tobie? i znów na konie: hej, hej, dzieci, hej, hej! aż po drodze i polu rozlega się Najpierwiej, proszę, pani, to my tak drogą pocztową trzy wiorsty przelecim dzwonek dzwoni, kopyta końskie po śniegu czach-czach, czach-czach! Słońce, choć to zima, świeci, niebo wszędzie takie błękitne, pole z jednej strony i z drugiej strony takie białe, białe, że aż oczy mroczą się, drzewa przy drodze migają i wróble, krzycząc, zrywają się przed końmi.
Oczy jej zaiskrzyły się i policzki zapłonęły. Z rubaszną żywością giestykulować i poruszać się zaczęła, rękoma ukazując niby te pola, drzewa i wróble, o których opowiadała, a postacią naśladując to wyprostowaną postawę Romana, to rwanie się koni, to własne ówczesne rozweselenie i rozchichotanie.
Potem, pani moja, braliśmy się z gościńca na prawo, jak dziś pamiętam, że na prawo, i wjeżdżaliśmy w las, w którym siennica stała. Tu już nie można było tak lecieć, jak przez gościniec, bo droga była wąska i kręciła się między drzewami. Roman do koni przemówi: wolniej, dzieci, wolniej! i choć lejców ani przyciągnie, konie wolniej iść zaczynają. Mowę jego bestye te rozumiały. Wtedy, bywało, i on przy mnie na saniach siądzie, nogi wyciągnie, bat przy sobie położy i po lesie ogląda się. Strasznie las lubił, bo synem leśnika był, w puszczy hodowanym i w ośmnaście lat, po ojcu osierociawszy, pocztylionem został. Siedzi tedy, bywało, i ogląda się. Patrzaj, Ewka mówi jakie te drzewa wysokie, hej, aż pod niebo rosną! Aha! mówię. A on znów: Patrzaj, Ewka, co śniegu na gałęziach ot zdaje się, że złamią się zaraz! Aha! mówię. Patrzę, pani moja, i dziwuję się, że drzewa takie wysokie i śniegiem oblepione A on znów: Patrzaj, Ewka, jak tam słońce przez gęszcze prześwieca się i śnieg błyszczy. Prawda, że błyszczał, aż oczy mrużyły się. A cicho tam było, pani moja, jak makiem posiał. Ani wiaterku najmniejszego, ani głosu ludzkiego znikąd nie słychać Czasem tylko sucha gałąź gdzieściś zatrzeszczy i złamie się, albo wrona zleci na drzewo i zakracze. Końskich kopyt nawet nie słychać, tak pomaleńku sobie stąpają i sań nie słychać, tak suną się po śniegu, jak po puchu. A Roman do mnie: Śpiewajmy! mówi. Ja na to, jak na lato: śpiewajmy! Dużo on bardzo piosenek ślicznych umiał, od swego ojca, co w wojsku kiedyś służył, i od swojej matki, co po dworach służyła, nauczył się i mnie ponauczał. Jak zawiedziem tedy jednym głosem: Stój, poczekaj, moja duszko albo: Bywaj, luba, zdrowa, to te śpiewanie nasze po całym lesie rozlega się, i zdaje się, że aż pod niebo idzie, i zdaje się, że go te wysokie, takie wyprostowane i śniegiem oblepione drzewa słuchają. U Romana lejce tak wolno wiszą, że aż ciągną się po ziemi, konie jak dzieci pomaleńku, równiuteńko sobie idą, a my, objąwszy się wpół i po lesie patrzając, śpiewamy i śpiewamy, jak te, nieprzymierzając, dwa ptaki Wtem, jak oberwie się z gałęzi kawał śniegu, jak spadnie jemu na głowę a mnie na sam nos, jak rozsypie się nam niby grad po plecach i po kolanach ja w krzyk, on w śmiech i śpiewanie nasze skończone. Roman lejce w garść, znowu na saniach stoi i na konie: hej! hej! A tu i na polankę wjeżdżamy, gdzie siennica stała. Wtedy oboje z sań wyskoczym i do roboty! Silna byłam, pani moja, jak chłop to też, kiedy mąż siano na sanie składa, dobrze mu, bywało, ku pomocy jestem. On nosi i ja noszę, on składa i ja składam, a wciąż na wyprzódki biegamy, to od sań do siennicy, to z siennicy do sań, aż ułożym furę taką, jak wielka góra. Wtedy Roman do mnie: No, Ewka, a co teraz z tobą będzie? mówi. Nibyto straszy, że już dla mnie miejsca niema. Piechotą pójdziesz do domu! mówi. To i pójdę mówię wielka bieda! A on mnie wpół i na sianie posadzi, że aż utopię się w niem i tylko głowę moję widać. Siedź, babo, a trzymaj się, żebyś z tej wysokości nie spadła! mówi. Sam przy mnie siądzie i tak już, pomaleńku, do chaty wracamy
A biedy wielkiej w chacie waszej nie było?
Ej nie, proszę pani; bogactwa nie było, ale i biedy nie było. Statkowaliśmy i pracowali oboje, to i nie zaznaliśmy głodu. Bywało, na obiad kapustę i groch, albo barszcz i kartofle gotuję, na wieczerzę znów kartofli albo bobu zwarzę i czasem słoniną okraszę. Wieprzaka co roku karmiłam, na Boże Narodzenie były z niego kiełbasy i kiszki, a na Wielkanoc, Roman od ekonoma, albo od chłopa którego prosię kupował i, za nogi trzymając, do chaty przynosił To i czegóż więcej żądać było?
Istotnie; groch i kapusta, barszcz i krupnik, bób i kartofle, raz w rok prosię pieczone czegóż więcej żądać było można? Romanowa z najgłębszem przekonaniem twierdziła, że nic nad to do życzenia mieć nie mogli. Pamięć jej opowiadała, że przy tym sposobie żywienia się, była ona w porze owej doskonale szczęśliwą. Roman szczęśliwym był także, ale niedoskonale, bo stokrotnie pragnął posiadać kawałek ziemi.
Ot tak, proszę pani, żądał on kawałka ziemi, że mu to w dzień, ani w nocy z głowy nie wychodziło. Raz powrócił zkądciś i ledwie jarmiak zdjął, mówi: Ewka, jaką ja chatę tam za miasteczkiem widział! tylko co, widać, ktościś ją zbudował, bo nowiuteńka, dach jeszcze żółty, cztery okienka z czerwonemi szlakami naokoło i drzwi na czerwono pomalowane, ganeczek, dziedziniec, płotek z łozy, ogród warzywny, kawałek pola wszystko jest. Ot, żebyto my kiedykolwiek taka siedzibę mieli. Oj! I może pani nie uwierzy, ale jak Boga kocham, prawdę mówię. Z dziesięć mil tego dnia ujechał, zmókł na ulewnym deszczu tak, że koszulę, w której jeździł, aż wykręcać musiałam, kieliszek wódki nawet dla rozgrzania się wypił, a snu mu z powodu tej chaty nie było. Położył się i zpoczątku zasnął, ale potem ciągle mnie budził: Ewka, odzywa się czy ty śpisz? Nie, a co? mówię. Żebyś ty widziała tę chatę! Koło okien czerwone szlaki na łokieć szerokie, przy samym lesie stoi i jak miarkowałem po miedzach, ze trzy morgi gruntu przy niej. Ot, żebyśmy to mieli kiedy trzy morgi gruntu! Oj! przewracał się i wzdychał wciąż do tej chaty, jakby, za pozwoleniem pani, do kochanki. Wieczorem, bywało, kiedy już wszystko około koni zrobi, a nigdzie nie jedzie, przychodzi ze stajni do domu, bierze Michałka na ręce, po izbie go nosi, aż pod sufit huśtając, tak że chłopiec rączynami o belki za każdą razą opiera się, albo, znowu śpiewa sam i jego śpiewać uczy, a potem zaczyna swoje, o własnej chacie i o gruncie. Żeby mi Bóg dał, do chłopca mówi we własnej chacie cię hodować! żebym ja kiedy mógł, na własnym gruncie orania cię uczyć! Żebym ja oczy przy śmierci zamykając myślał, że ty gospodarzem po mnie w swojej chacie zostajesz! Oj! Westchnie, bywało, chłopca mnie odda, a sam w kącie izby siada, twarz ręką podpiera i chmurzy się, jak niebo na deszcz. Wtedy ja z dzieckiem zawsze przy nim siądę i pocieszam go mówiąc: Może Pan Bóg da! Może! odpowiada i zaczyna różne projekty układać. Żeby tak gdzie lepszą służbę dostać, do wielkiego jakiego majątku na leśnika pójść, czy co? Żałość mu prędko przechodziła, rąk nie opuszczał i zawsze miał nadzieję: Jeszcze my, Ewko, młodzi; mówi byle statek i pracowitość były, wszystkiego dochrapać się można, A ja w to i wierzyłam. Kiedy on tak mówił, widać prawda była. I sama, bywało, o własnej chacie rozgadam się. Łuczywo zapalone i w szczelinę pieca wetknięte pali się jasno niby pochodnia, przy piecu stara Kaśka siedzi, konopie kręci albo motki zwija i bób gotowany żuje; my też na ławie, za stołem, nad misą bobu siedzim, a chłopak nasz, spory już, pucaty, rumiany, w koszulinie czystej naprzeciw nas, na stołku niby siedzi, a na stole leży i z wytrzeszczonemi oczyma słucha co my gadamy. A my bób jedząc, o naszej chacie, cha, cha, cha! tej, do której jeszcze ani słominki nie było Jakto my, proszę, pani, na własnym gruncie gospodarzyć będziem, wiele tego siać, a wiele tamtego, jak sobie dwie izby ładnie ustroim, wieprzaków trzech karmić będziem i owieczek kilka, dwie krówki, klacz ze źrebięciem Czasem aż pokłócim się z sobą o nasze przyszłe gospodarstwo Ja kur żądam i kaczek, a on mówi: głupstwo te twoje kury i kaczki! Ja ich trzymać nie pozwolę, bo szkody robią! Otóż będę trzymać! mówię. Otóż nie będziesz! Będę! krzyczę, a on jak stuknie kułakiem w stół, to aż misa podskoczy i chłopiec rozpłacze się. Wiadomo, mężczyzna, siłę swoję znał. A ja znów, bywało, cała struchleję i tylko chłopca płaczącego tulę, a na męża już i spojrzeć boję się. Ale u niego złość prędko mijała. Krzyknie raz, drugi, przez kilka minut nachmurzony siedzi, a potem: Ewka, dajno mi chłopca! I wszystko już skończone. Tylko kiedy czasem, dzwonek wtedy odezwie się przed stancyą a smotrytiel zawoła: Roman, konie zakładać! Roman wstaje z ławy, klnąc pocztę i pocztylionowskie życie. Żeby ich dyabli porwali! mówi z żoną i z dzieckiem posiedzieć nie dają! Wlecz się teraz na całą noc, żeby ich! A ja mu jarmiak podając i czerwonym pasem go przewiązując, z pociechą: Poczekaj kryszkę! mówię z własnej chaty nikt cię na całą noc wyganiać nie będzie! Aha! własna chata komu ją Pan Bóg daje, a komu nie daje i memu Romanowi dał tylko bardzo ciasną