Był to piękny i wiosenny wieczór. Cisza pogody spływała na cichą ulicę; z ogrodów płynęły rzeźwość rosy i zapachy kwitnących drzew; w oknach tu i owdzie błyskały płomyki ognisk. Przeciwległym chodnikiem szedł śpiesznie znany mi trochę majster murarski. Czy nie jego to córka uczy się w tym porządnym domku grać na fortepianie? bo i on sam oto ma na sobie wcale porządny tużurek, a na piersi mu błyska pozłacany, może i złoty łańcuch od zegarka. Uchylając czapki, pozdrowił mię uprzejmie; za nim z wielkim stukiem grubych butów postępowała, może po dzienną zapłatę idąc, gromadka czeladników, robotników w długich od szyi do stóp płóciennych fartuchach. Za przykładem przewodnika swego, uchylili téż zlekka swych, wapnem ubielonych czapek.
Dobry wieczór!
Dobry wieczór!
Samotne, bladawe chłopię, trochę jękliwym, miłośnym głosem przemawiało do swego gołębia. Lulu! Lulusiu! Mieszczka z wiadrami na ramionach, przeszła mi drogę. Dobry wieczór!
Nagle, w ciszę tę i pogodę, w te dźwięki życzliwe ziemi i ludziom, wmieszał się zdala przypływający krzyk pieśni żołnierskiéj. W długim, na żółto pomalowanym gmachu wojskowych koszar, wznoszącym się wśród sąsiedniéj ulicy wysoko po nad nizkiemi domkami Podola kilkaset głosów buchnęło w wieczorną pogodę huczną, szumną, skoczną i niesforną, hulaszczą i wojowniczą pieśnią. Z drugiego końca ulicy, z-za arkady napełniającéj się cieniem, dał się słyszéć śpiew inny; piękny, czysty, basowy głos męzki, w głębi jakiegoś dziedzińca, czy ogrodu, zawiódł tam donośnie starą piosenkę:
«Za Niemen tam precz,
Ach, pocóż za Niemen?
Czy kraj tam piękniejszy,
Kwiecistsza tam błoń
W tém miejscu, z głosem męzkim złączył się głos kobiecy, mniéj od męzkiego piękny i silny: jednakże młody i czysty. We dwoje śpiewali daléj:
Czy dziewy kraśniejsze,
Że tak spieśzysz doń?»
Stanęłam u otynkowanego ogrodzenia, tuż przy domku malutkim, którego dwa okienka ziemi wprawdzie dotykały i słuchałam piosenki śpiewanéj we dwoje, żałując, że jéj słuchać nie mogłam tak, jak chciałam, bo z jednéj strony, powietrze coraz huczniéj rozbrzmiewało chóralnym śpiewem żołnierzy, z drugiéj strony, w końcu ulicy, przy żółto błyskających oknach małego szynku, wszczął się hałas pijanéj i zawziętéj kłótni.
Ale za białém ogrodzeniem kwitły drzewa, rosa wieczorna padała na trawę, a dwoje ludzi po chwilowéj przerwie śpiewało znowu:
Tam na błoniu błyszczy kwiecie,
Stoi ułan na pikiecie
Cicho, ostrożnie, uchyliłam furtkę w ogrodzeniu i za wązkim, malutkim dziedzińcem, zobaczyłam gęsty zielony ogród. W ogrodzie, u skraju zagonów, zieleniejących się warzywem, pod wielkim starym krzakiem bzu, wpółleżał w trawie mężczyzna, wyglądający na lat trzydzieści kilka! Silny, barczysty, miał gęstą śniadą czuprynę, energicznie zakreślone rysy i śniadą od ogorzenia cerę. Tylko co snadź powrócił od pracy i spożył wieczerzę, bo wypróżniona po zsiadłém mleku misa, ze sterczącą w niéj łyżką drewnianą, stała przy nim na ziemi. Obok niego, pochylona nieco nad zagonem, siedziała kobieta młoda jeszcze i dość ładna, z rysamidelikatnemi, a grubemi, cienkiemi rękoma, któremi wyrywała dzikie zielsko z gęstwiny marchwi i buraków. W pobliżu tych dwojga ludzi, trzyletnia dziewczynka, w grubéj koszuli, obejmowała szyję sporego żółtego kundla.
Żółtas na! Żółtas jedz! ciuciu! ciuciu! ciuciulku! szczebiotało dziecko. Ojciec śpiewał:
A dziewczyna jak malina
Matka syknęła zcicha, snadź pokrzywa ją ukłóła mocno w palce; jednak, z nad zagona, przeciągle zawtórował męzki bas:
Niesie koszyk róż
Cicho, cichutko zamknęłam furtkę. Ulica była już prawie pustą. Obok mnie przechodziła kobieta praczka, jak wnosić było można po zawiniętych do łokci rękawach i węźle bielizny, dźwiganym na plecach.
Moja pani, kto mieszka w tym domu?
Stanęła, podniosła na mnie spłowiałe i zmęczone oczy, uśmiechnęła się gapiowato lecz łagodnie.
A kto tu ma mieszkać? Wiadomo, Jan Czerniawski.
Któż to taki, ten Jan Czerniawski?
A kto ma być? Wiadomo murarz. Czy pani ma do niego jaki interes?
Interes! miałam do niego jeden z najważniejszych interesów całego mego życia! Chciałam wiedziéć jak żyje, co myśli i czuje człowiek, mieszkający w malutkiéj chatce, któréj okienka dotykały niemal ziemi
Ulica była prawie pustą i zupełnie cichą. Wysoko nad nią, z wielkiego gmachu koszar wojskowych, szumiała i szalała huczna, hulaszcza, skocznemi i jękliwemi nuty zanosząca się pieśń żołnierzy. Z innéj strony, zdaleka, szynk hałasował pijanym śmiechem i kłótnią.
Za białém ogrodzeniem, w zieloném ogrodzie, dziecko zaśmiało się srebrzyście, pies zaszczekał, zcicha zaszumiały kwitnące drzewa.
Stój, poczekaj moja duszko,
Zkąd drobniutką strzyżesz nóżką
Matka wołała na dziecko:
Marylko! Marylko! Marylko!
*Lata jak paciorki przesunęły się po nici, częściéj czarnéj, niżeli różowéj! Doświadczenia i widoki życia rozwiały bez śladu moje dawne urojenia o ziemskich sielankach i rajach; więcéj widziałam kałuż, niż strumieni, gliny, niż kryształu, kamieni, niż kwiatów. Są klimaty, które w sposób szczególny dusze ludzkie poddają metamorfozie i topią skrzydła Ikarów. Jakże daleko, daleko za mnąpozostał ten wieczór wiosenny, kiedym z pogodą w duszy, a upałem w sercu zwiedzała ciche Podole! I jakże niepodobnemi z sobą bywają różne momenta życia. Przyszedł moment taki, nie w wieczór, ale już w pewien ranek wiosenny, gdy z przeraźliwym blaskiem i dławiącym dymem pożogi, wzbił się ku niebu z kruszących się ścian mego miasta, krzyk trwogi i rozpaczy wielu tysięcy ludzi. Chata moja stała w ogrodach, daleko od pierwotnego źródła pożaru; przez czas jakiś można było mniemać, że żywioł niszczący dosięgnąć jéj nie zdoła. Ale już o południu, przyjaciele i życzliwi, przybiegli z wołaniem; idzie tu! już idzie! i przyjdzie niezawodnie, ratuj, co możesz! Tak, szedł istotnie i niezawodnie przybyć musiał. Zielony mój dziedziniec już był szarym od dymu, w którym wiły się i przelatywały złote roje iskier; stare wysokie klony moje, wicher rwał w różne kierunki; z za kilku sąsiednich domów, widać było chwiejącą się w powietrzu, szeroką, ognistą chorągiew Ratować! Obejrzałam się dokoła. Chata niezbyt mała, a tak różnych różności pełna, że w żadnym kącie już-by chyba jednego gracika, na żadnym stole i w żadnéj szafie żadnéj książki zmieścić nie można. Wozów i koni, dnia tego za żadną cenę dostarczyć sobie niepodobna. Iluż trzeba ludzkich grzbietów, aby na sobie dźwignęły to wszystko, książki szczególniéj; mnóztwo książek bardzo ciężkich a jak drogich, ten tylko powié, kto smutne swe serce orzeźwiał kiedy w pracy umysłu, kto umié kochać to, czego na cielesne swe oczy nie widzi i tych, których nie zna, a przecież tak z blizka, tak serdecznie zna Najlepszy z przyjaciół moich przywiódł mi kilku silnych i uczciwych chłopów; brali i wynosili z domu, co mogli, ale przedmioty najcięższe nadewszystko książki, biurka moje Powiodłam po nich okiem. Żegnajcie, żegnajcie! po was, zarówno jak i po tych ścianach, śród których tyle, tyle przeżyłam: za pół godziny pozostanie garść popiołu.