Z niejakiém zdziwieniem zauważyłem, że wszystko, com mówił, było dla słuchacza mego najzupełniej obce i nieznane. Słuchał mię on z natężoną uwagą, od czasu do czasu tylko przerywając mi pytaniami, objawiającemi głęboką nieświadomość najpotoczniéjszych interesów publicznych, tyczących się spraw i faktów. Kiedym wspomniał o zadaniu prokuratora, podniósł głowę i z najkompletniejszą naiwnością zapytał:
Pocóż to on, proszę pana, potrzebny? naco mu się przydało napadać na ludzi i oskarżać ich? od czegóż są sędziowie?
Zaledwie jednak zacząłem wyjaśniać mu ustawę, o któréj nic wcale nie wiedział, spostrzegłem, że rozumiał mię szybko i wybornie, odgadywał nieledwie myśl moję, akt pojmowania, odbywający się w bystrym jego umyśle, objawiając potakującém wstrząsaniem głową. Kiedym nakoniec, zwracając się do głównego założenia mowy mojéj, powiadał mu, czém jest i być powinien obrońca przestępcy, wpatrywał się we mnie z podwójną uporczywością, i ze wzbudzoną na nowo niewiarą.
Dla czegóż pan zapytał ze zwykłą sobie porywczością podejmujesz się bronić ludzi, zupełnie obcych ci i nieznanych? czy wierzysz zawsze, że oni niewinni, a jeśli wiész, że winni, czy nie gardzisz nimi?
Czynię to dlatego odpowiedziałem że to jest obowiązkiem mego zawodu, że, dopomagając sędziom do ujrzenia sprawy szczegółowo i wszechstronnie, obronić mogę od niesłusznych podejrzeń oskarżoną niewinność, albo téż winę, jeśli ta istnieje, ukazać w istotném świetle. Nie gardzę zaś nikim, sąd bowiem i potępienie występnego człowieka nie do mnie należą; powinienem tylko poznać dokładnie naturę występku jego i to, co go spowodowało, aby z przeszłości jego, z uczuć i intencyi, z okoliczności towarzyszących nieszczęsnéj chwili, nie upuścić żadnego źdźbła, żadnéj, by najdrobniejszéj, okruchy, która-by na jego stronę przeważyła szalę sprawiedliwości, umniejszyć mu mogła hańby i ulżyć pokuty.
Kiedy przestałem mówić, milczał chwilę, pogrążony w głębokim namyśle. Potém, nie patrząc na mnie, zapytał:
A jeżeli obwiniony wyzna wszystko przed obrońcą, czy nie zdradzi go przed sędziami? nie powié im wszystkiego, co usłyszy?
Nie odparłem podobnego postępku wzbrania obrońcy prawo, sumienie, a nawet, własny jego interes.
To prawda! zawołał z wyrazem przekonania. boć przecie, jeśli dowiedziesz pan, że jestem niewinny, albo żem winny mniéj, niż sądzono, będzie to dla pana tryumf i chluba.
Będzie to dla mnie uczciwe spełnienie obowiązku odrzekłem z powagą.
Więc pan naprawdę bronić mię będziesz przed sądem? zapytał po chwili.
Bronić cię będę z najwyższém pragnieniem, aby słowo moje odwróciło od ciebie tę przyszłość, wśród któréj niéma już żadnego ratunku, żadnéj nadziei
Podniósł nagle spuszczone dotąd powieki i całém ciałem uczynił taki ruch, jakby usłyszał coś zupełnie dla siebie niespodziewanego.
Żadnego ratunku, żadnéj nadziei! zawołał z trochą urągliwego niedowierzania. Czy straszenie więźniów należy także do czynności ich obrońców? wiem dobrze, iż u nas nie ścinają ludzi i nie wieszają.
Ale posyłają ich do ciężkich robót rzekłem. Czy pan ma wyobrażenie o tym rodzaju kary?
Patrzał na mnie teraz szeroko otwartemi oczyma.
Mam, mam wyobrażenie o tém wymówił szeptem prawie wiem, wiem! w kopalniach, w fabrykach, z młotem albo przy taczkach długo długo
I nigdy się już nie wraca tam, gdzie się urodziło, dodałem.
Patrzał na mnie, ale szklanemi oczyma. Myśl jego była snadź w téj chwili daleko od téj izby, w któréj znajdowaliśmy się obaj; była ona zapewne przy owych taczkach, o których mówił, a także i w tém miejscu rodzinném, o którém ja mówiłem mu, że do niego nigdy nie wróci.
Panie, rzekł po chwili, wierzę ci, że będziesz mię bronił z najżywszém pragnieniem, aby odwrócić odemnie tę tę przyszłość
Powtarzał słowa moje, które mu snadź utkwiły w pamięci; potém, z nowym wybuchem porywczości, zapytał:
Cóż więc chcesz pan wiedziéć?
Chcę wiedzieć prawdę, prawdę zupełną, rzekłem, inaczéj nie będę mógł udzielić ci pomocy skutecznéj.
Milczał i siedział nieruchomy. Skąpe światło, wpływające do izby przez wysokie okratowane okno, padało na niego z tyłu. Twarz jego, pogrążona w półcieniu, stawała się coraz bielszą; uchodził z niéj ten nawet słaby rumieniec, któremu młodość i zdrowie fizyczne nie pozwoliły dotąd zniknąć całkowicie, nawet wśród więziennych murów i wewnętrznych udręczeń.
A więc zaczął, ale usta zadrgały mu gwałtownie i głos ustał w gardle. Porwał się z miejsca i, podniósłszy obie ręce, ścisnął niemi czoło.
A! zawołał, niech się już stanie, co chce! Nikt nie przybywa mi z ratunkiem! nikt nie przyszedł tu ani razu, aby przynajmniéj pogładzić mię tak, jak dobry pan gładzi psa, który zdycha! Daremnie czekałem, daremnie spodziewałem się! Myślałem, że ktokolwiek z nich, choć-by jedna dusza dobra, zlituje się nade mną! przyjdzie, pomoże, a choćby, jak słudze, który oddala się z domu, bądź zdrów powié! A jednak jest ich tam tylu! a jednak niech Bóg mię skarze, jeśli w tém wszystkiém i ich także roboty niema! pan jesteś obcym dla mnie człowiekiem! przyszedłeś tu z obowiązku! jestem dla pana tém, co i żebrak, któremu dajesz złotówkę, aby z głodu nie umarł! ale chcesz mię bronić, będziesz mię bronił! Niech już co chce stanie się, powiem!
Był to prawdziwy potok wyrazów, który lał się przez usta jego z saméj głębi piersi, gwałtownie kołysanéj wrzącemi falami goryczy i żałości.
Zawahał się chwilę jeszcze, potem porywczym krokiem przystąpił do mnie bardzo blizko.
Tak! rzekł, ja go ja go
Wyraz, który wymówić miał, dławił go i wywierał na niego wpływ obezsilniający; zachwiał się, rękę oparł o stół.
Ja to uczyniłem, dokończył raptem prawie, poczém upadł raczéj, niż usiadł, na stołek i w obu dłoniach ukrył twarz tak rozpaloną, że gorąco jéj i gorąco przyśpieszonego jego oddechu czułem na twarzy méj i ręku.
Przez parę minut panowało pomiędzy nami zupełne milczenie. Ów raźny, młody chłopak, którego sprężystość, energią i pyszną jakby niedbałość o nic, spostrzegałem z zadziwieniem przed kilku kwadransami, przeobraził się w téj chwili w dziwny sposób. Czyn jego, przyobleczony w wyrazy własnego jego wyznania, stanął snadź przed nim w całéj grozie, zatrzął jego sumieniem, na czoło rzucił mu płomienie wstydu i pierś owinął palącym wężem zgryzoty. Siedział on teraz przede mną nieruchomy, niemy, mieniący się płomienną purpurą i śmiertelną bladością.
Po chwili dłonie jego odpadły mu od twarzy, podniósł żywo głowę i pochwycił mię za rękę.
Jestem bardzo młody! zawołał. Oni nie mogą tak srogo mię karać, nie prawdaż? będą mieli wzgląd na młodość moję, na to, że mi trzeba żyć tak długo jeszcze tak długo!
Niestety! rzekłem, długa zapewne przyszłość leży przed tobą. Ale skończyłeś lat 18, prawo może już stosować do ciebie kary najsroższe.
Czy ten człowiek ten, który-to obwinia i oskarża, powiedział już, co ze mną uczynić mają?
Można, rzekłem, z góry przewidzieć, co powié on; oto, dodałem, jaką karę wyznacza prawo za taki, jak twój, występek.