Józef Kraszewski - Budnik стр 4.

Шрифт
Фон

 Nie ma bo ochoty śpiewać.

 Jakto? w twoim wieku? Mój Boże! Ja, kiedy byłam tak młoda, to mi pani matka, świeć jej Boże, gęby stulić nie mogła.

 Musieliście być w lepszym stanie, to wam i weselej było.

 Toć się rozumie! A bo teżto dawniej daleko inne i lepsze były dla wszystkich czasy! W puszczy roboty huk, aż miło taki rwetes i życie. Stuk, puk, siekiery brzęczą, w piecach trzeszczy, dziegiec kapie a Mazurowie śpiewają. Tu belki złote leżą, tu się klepka w stosy sypie, tam łuczywo w szury stawią, tu korę brzozową zwożą, dalej popioły palą, dalej potaż kipi. A trzeba wiedzieć, że nieboszczyk Paweł nie miał sobie równego do potażu, nietylko korytnego, ale nawet kotłowego. Sprowadzali go o dziesięć i dwadzieścia mil. I u niego zawsze popiół lepiej wydawał się jak u drugich. Był dostatek, nie ma co mówić, był grosz, było wszystko czego dusza chciała. A! a! gdyby nie to nieszczęście!

 Nieszczęście?

 Jużciż! że się pobili w karczmie z Krzywonosym i mój dostał w głowę obuchem, co kawęczał dwa lata w łóżku zanim umarł. Oj! ta to przeklęta choróbsko mnie zgubiła. Bo kiedy już Pan Bóg tak chciał, żebym była sierotą, niechby był taki pochorowawszy trochę skończył; ale to i on się nieboraczysko namęczył okrutnie, i my się utracili do ostatniej koszuli, że za co go potem i pochować już nie było. A na starość przyszło cudze kąty wycierać.

 Jakto cudze? rzekła Julusia taćmy przecież swoi, pani Pawłowa.

 Swoi! tak! swoi! pokręciła głową i zamilkła.

Maciej spał, a Burek układłszy się przy nim na ławie, patrząc w okno, uszy nastawił i sierść najeżył.

 Ale bo i wam ciężko! dodała po chwili Pawłowa wzdychając. Ja co to lepszego kosztowałam i pamiętam dawniejsze czasy, nie wiem już jak dalej i wytrzymamy. Co dzień gorzej, co dzień nędza większa, roboty żadnej leśnej nie ma krom tej lichej smoły, co i plunąć nie warto. Chcieliby nas na chłopów przerobić i z wołami do roli zaprządz, ale z tegoto nic nie będzie. Podobno rychlej z głodu pomrzemy.

Julusia westchnęła.

 Co życie to życie! Męka, krótko mówiąc. W spiżarni pustki jak wymiótł, bydełko pozdychało. Jedna chuda krowina i dwie kozy całego dobytku, a koźlęta wilcy podławili. Na chleb mąki do przyszłej niedzieli nie stanie.

 Ojciec pomyśli i postara się.

 A zkąd on się postara? z palca wyłamie? Z fuzją chodząc co zabije to zjemy, ze skórki się nie zbogaci, bo i zwierza nie bogato w lesie, roboty nie ma, a panicz

Na wspomnienie panicza Julusia nieznacznie się zaczerwieniła. Stara Pawłowa niby tego nie widząc, dalej kończyła:

 Panicz nie pomoże? jak myślicie?

 Alboż ja wiem? albo ja wiem żywo odparła dziewczyna. Ale zdaje się

 A co ci się zdaje kochanie?

 Sama nie wiem. Juściż i on i stara pani bardzo dobrzy dla ludzi biednych; to tylko rządzca i ekonom coby z nich skórę zdarli gdyby można.

 Oj tak, szczera prawda! Tak serdeńko! Panicz młody, serce dobre, śliczny chłopiec! A ty bo jemu w oczko wpadłaś.

 Kto? ja? ruszając ramionami i rzucając się żywo do kądzieli zawołała dziewczyna. Ja? dajcież pokój.

 No! no! Oczy mam nie dla proporcji. Nie udawaj! Wiem ja wszystko, wiem.

 A co macie wiedzieć?

 Co? ciekawość!! Panicz często z polowania pod naszą chatę zbacza, a jak ciebie zastanie na podwórku, to i zagada i zbliży się i pożartuje. A taki się robi słodki, miły, jakby go kto miodem posmarował. Oj! oj! gdybyś ty miała rozum, gdyby to tak ze mną, wiedziałabym ja co robić.

 Ale dajcież mi pokój! porwała się Julusia cała w płomieniach. Ja nawet nie wiem co wy sobie myślicie. Broń Boże by ojciec posłyszał!

 No, no! cicho! cicho! nie ma nic! szepnęła stara ukośnem mierząc wejrzeniem Julusię najprzód, potem śpiącego Macieja.

Julusia tymczasem poszła ku piecowi zajrzeć do wieczerzy, na którą gotowały się kartofle i kasza, oboje bez omasty. Kartofle zatrzeć miano trochą sera wydając na stół, a kaszę tylko osolić i grzybem a cebulą podprawić; słonina była tu bajecznym przysmakiem, dawno niewidzianym, a odrobina masła najczęściej się sprzedawała kwaterkami w miasteczku dla kupienia soli i pierwszych potrzeb do życia.

IV

Jeszcze u ognia stała dziewczyna, gdy stuk dał się słyszeć u drzwi. Porwała się Pawłowa i Maciej przebudzony chcąc poświecić do sieni, myśląc że Bartosz powraca, ale zarżenie konia zatrzymało ich oboje. O tej porze w głębi głuchego lasu konny podróżny był wypadkiem tak zadziwiającym, tak nadzwyczajnym, że wszyscy spojrzeli po sobie z przestrachem i niemem zapytaniem coby to być mogło?

 Hej! jest tam kto? Panie Bartłomieju!

 To znajomy! rzekł Maciej ośmielony ale djabeł wie i kto i po co?

Pochwycił łuczywo, wychylił się za drzwi nieco i spytał: A kto tam?

Burek także stanąwszy przedniemi łapami na wysokim progu, zadarłszy głowę do góry, sypał najrozmaitszemi głosami swoje zapytania przybyłemu.

 Nu! kto, swój. A weźcie sobakę.

 Jakiś żyd szepnęła pani Pawłowa.

Maciej zaparł Burka do kąta za wiadro, na które wierne psisko wydrapawszy się ciągnęło dalej gderanie swoje.

 Nu! kto, swój! odparł głos z sieni. A jest pan Bartłomiej?

 Nie ma.

 A Maciej?

 Patrzcie i mnie zna! A toć ja jestem.

 Chodźcieno tu. Jakieś konie koło waszej chaty się pasły. Połapałem je, pomóżcie mi je powiązać, bo się znowu rozbiegną.

 Konie! konie! czyje?

 Albo ja wiem.

 Ale cóżby tu konie cudze o północku robiły? kiwając głową szepnęła Pawłowa. A wyż tu co tak późno?

 Późno, niepóźno. Nu! to się dowiecie po co ja tutaj, a wyjdźcieno i otwórzcie mi oborę.

Maciej ośmielony głosem żyda wyszedł nareszcie zaciekawiony do koni. Żyd Bramko, który się z niemi razem zjawił, dobrze mu był znajomy.

Mieszkał on w pobliskiem lichem miasteczku poleskiem, położonym u rzeki spławnej, i z niej całe swe życie ciągnącem. Bindiuha drzewa towarnego, skład materjałów leśnych, smoły i dziegciu z okolicy, mały handel zbożowy, dawały tu zarobek wieśniakom, a niekiedy i budnikom. Na mil kilka wkoło wszystko żyło tą mieściną, począwszy od szlachcica co w niej potrzebne do życia zapasy na kredyt dostawał, aż do wieśniaka który tu sól, skóry wyprawne, czapkę na jarmarku i chustkę dla córki mógł kupić, a furę zboża, siana i drew za lichą cenę sprzedać. Wśród żydowstwa, które jak mrowie pod drzewem z upadłych iglic wznosi mrówisko co dzień szersze i większe, Bramko odznaczał się nie bogactwem, ale nadzwyczajną ruchawością. Nie było targu, nie było roboty, nie było kontraktu bez niego. Gdzie nie czynił sam dla siebie, faktorował; gdzie faktorować nie mógł, przeszkadzał; gdzie przeszkodzić w początku nie potrafił, popsuł podstępnie choć później. Chciwy, niezmordowany, zapalczywy do zysku, najdrobniejszej jego okruszyny na ziemię nie upuścił.

Podejrzewano go nie bez przyczyny o zyski tajemne z handlów zakazanych, a nawet o związki z szajką złodziejów końskich; ale tego nikt zręcznemu izraelicie dowieść nie potrafił. To pewna, że coraz inne i bardzo dobre konie pokazywały się w jego rękach; że często oddalał się nie wiedzieć dokąd, że do niego obdarci żydzi nieznajomi schodzili się nocami; ale prócz podejrzeń, dowodów na niego żadnych nie było.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3

Популярные книги автора