Z pogany się jednać lepiej, Litwie żoninej dać rękę, Ruś zagarnąć Węgry zsojuszone, nasze, Czech się grzywnami przejedna, daj mu ostatnią koszulę choćby kielichy ze skarbców kościelnych, byle zjednać przeciw krzyżakom, wszystkich przeciw nim Brandenburczyków głaskać, Szlązaków zagodzić a Pomorze odbić, bo tchnąć nie będzie czem Gościniec w świat nam zaprą i uduszą.
Spoczął nieco i dodał.
Krwi się tam dużo poleje będzie strumieniami ciekła jak pod Płowcami
Marszczki na czole króla wygładziły się, pogoda zwycięstwa opromieniła je na chwilę.
Płowce! powtórzył Płowce! Drugie Płowce przyjdą nieprędko, ale ja widzę je, widzę. Stosy chorągwi ich po ziemi się tarzają i trupów stosy w posoce
Kaźmirz klęczący już przy łożu, aby mógł słyszeć lepiej, przychylił się tuż ku ustom ojcowskim.
Od przepowiedni tej serce mu zadrgało żywiej. Łoktek smutnie się uśmiechał.
Nie ty ich poskromisz dodał nie, tobie nie dano! Ty gdzieindziej musisz szukać zwycięztwa.
Ojcze mój ozwał się Kaźmirz, gdy stary zamilkł nieco ojcze mój, ja nie mam miecza twojego, ani dłoni twej
Da ci je Bóg, gdy będzie potrzeba przemówił król nie miecz wojuje, ani ludzka dłoń, ale wola i opieka Boża. Spełni się wszystko, jak on postanowił. Ty, ty kleić i spajać musisz, co rozerwały wieki, żelazną wiązać obręczą miłością ożenić, prawem zjednać
Ostatnie słowa wyrzekł gorąco i znużony nagle mówić poprzestał. Zdala ujrzał stojącą z głową zwieszoną królowę.
Wpatrzył się w jej postać smutną i wejrzeniem żegnali się długo.
Jadwiga stała chwilę, i milczeniem króla odprawiona, odeszła. On mówę odzyskiwał tylko dla syna.
Bóg z tobą rzekł on dla mnie czynił cuda, on przezemnie słabego i małego stworzył znów królestwo, które do potęgi wielkiej urośnie
Dziś ta stara szata królewska poszarpana na skrajach, zszywać ją trzeba, odbierać obcięte kawały, wojować, na straży stać i łatać, aż płaszcz z niej będzie pański Bóg wielki tworzy z niczego i przez małych.
Po krótkiem milczeniu szepnął cicho.
Błogosławię!
Głos zamierać się zdawał, oczy się przymykały. W tem wpośród ciszy szelest dał się słyszeć, naprzód niewyraźny, stłumione mowy kilku ludzi, sprzeczkę jakąś u progów.
Łoktek oczy otworzył niespokojne, królewicz powstał. Niepojętem to było, by w ostatniej godzinie pokoju pana umierającego nie poszanowano.
Spór coraz dobitniej dawał się rozpoznać w pomięszanych głosach, na ostatek błagające, płaczliwe doleciały wyrazy.
Puśćcie mnie, puśćcie mnie, jam najstarszy jego sługa.
Poruszył się Łoktek niespokojnie i oczy jego synowi znak dały, aby drzwi nie zamykano proszącemu.
Nim Kaźmirz miał czas spełnić rozkazanie ojcowskie, zwolna odchyliły się podwoje i w nich dziwna ukazała się postać.
Był to starzec zgarbiony z długą za pas, zrzedłą brodą siwą i czaszką wyłysiałą, na której lśniącej skórze mnogie szramy widać było Odziany suknią tercyarską dzieci Franciszka świętego, zgrzybiały człek nie mógł już iść o swej sile Dwóch chłopaków ubogo odzianych, na których ramionach się opierał, wiodło go pod ręce. Twarz z oczyma zakrwawionymi pomarszczona, biała, miała wyraz niepokoju i zarazem radości Ręce trzymał złożone, jakby szedł do ołtarza.
Król mój! pan mój! wołał głosem drżącym puszczajcie mnie do niego Niech pożegnam pana mego!
Z ust Łoktka wyrwało się:
Jarosz Jarosz pójdź tu! do mnie, stary.
Potoczył się powołany do łoża, cały drżąc z radości i dopadłszy do nóg króla, płacząc ściskać je począł.
Król mój! pan mój! a mnie do ojca mego puszczać nie chcieli wołał. A myśmy razem dziećmi biegali, a jam z nim był i w bojach, i na tułactwie, i w Rzymie, i po jaskiniach, i na pobojowiskach, i na noclegach, i w niewoli, i wszędzie
Królowi oczy drżały i pod osłoną poruszał rękami, których dobyć nie miał siły.
Ty idziesz mówił płaczliwie Jarosz, klęknąwszy u łoża weźmijże mnie z sobą, życie już cięży. Za grzechy pokutę sprawiłem, oczy zagasły, ręce obezwładniały Weźmij mnie z sobą, jakeś brał dawniej
Z drugiej komnaty wybiegli wszyscy i ksiądz Wacław pierwszy chciał starego odciągnąć sługę, lecz król dał znak, Jarosz pozostał u nóg jego.
Kiedy Tobie, panie mój, Bóg zesłał wyzwolenia godzinę, może i mnie w miłosierdziu swem zabierzesz z sobą. Jabym się u stóp twych położył, jako legałem po lasach, gdyśmy sami byli, biedni, głodni, a ścigani.
Twarz królewska ożywiła się temi wspomnieniami, nie mówił, ale się na niej rysowało rozrzewnienie pogodne.
Jarosz ledwie odetchnąwszy ciągnął dalej.
Król mój, pan mój! a mnie do niego puszczać nie chcieli. Jamże powinien tu był być w godzinę śmierci, bom w życiu wiernym był towarzyszem.
Łkanie mu przerywało.
Nie zlękniemy się śmierci, widzieliśmy ją nieraz mówił spokojniej. Spocząć czas!
Kończył te słowa Jarosz, gdy król dobył głosu z piersi.
Ojcze Heliaszu! zawołał Heliasz!
Mnich, który się spodziewał być powołanym, stał już blizko i przysunął się do łoża samego, krzyż podnosząc w ręku.
Kaźmirz usunął się nieco, Jarosz milczał i modlił się.
Wśród ciszy zabrzmiała uroczysta kapłana modlitwa. Była to ta ostatnia, którą żywi przeprowadzają duszę ku lepszym ulatującą światom.
Oddech umierającego stał się nagle żywszym i cięższym, w piersiach wyraźniej odzywało się chrząszczenie, pot występował na czoło. Śmierć, która się oddalać zdawała, wracała po swoją ofiarę.
Z drugiej strony łoża stojący kanonik Wacław wejrzeniem i ruchami dawał poznać, iż stanowcza chwila nadeszła.
Głowa króla głębiej w pościel i niżej opadała na piersi. Wysiłek jakiś poruszał całym ciałem, które okrycia podnosiło i ściągało na przemiany.
Królowa klęczała przy mężu, tuż obok starego Jarosza.
Głos mnicha coraz wyraźniej, coraz mocniej podnosząc się, aby stępiałego już doszedł ucha, rozbrzmiewał po całej sali.
Oczekujący w sąsiednich komnatach, usłyszawszy go, zjawili się na progu gromadnie. Byli to ludzie poważni, w szatach ciemnych, smutnego a zadumanego oblicza. Oko ich na przemiany to szukało łoża, na którem spoczywał umierający, to pochylonej młodego królewicza głowy.
Niespokojni szeptali po cichu, Jarosz opadłszy ku ziemi, z głową na piersi zwieszoną, bezsilny zdawał się razem z królem swym dogorywać.
Kapłan w głos już, z zapałem odmawiał resztę modlitwy.
Poklękli wszyscy. Królowa twarz spłakaną zanurzyła w pościeli i łkała z bólu.
Raz jeszcze podniosła się twarz starca, powieki odsłoniły oczy zbladłe, westchnął ciężko.
Westchnienie to odbiło się w piersi Jarosza, którego chłopcy utrzymać nie mogli, potoczył się na ziemię.
Lekki okrzyk stłumiony wyrwał się z ust królowej.
Zrana już na łożu w tej samej sali rozpostartem szeroko spoczywały Łoktka zwłoki, przyodziane do grobu, w hełmie na skroni z koroną, pasem objęte, z mieczem wiernym u boku, z berłem w dłoni, w spiczastem obówiu ze złoconemi ostrogami, z twarzą wypogodzoną, jaką mu dał zgon.
Do koła stali posiwiali jego towarzysze broni ostatni najmłodsi, a najstarszy z młodości czasów sługa leżał w kaplicy u Franciszkanów, w tercyarskiej sukni, czekając też pogrzebu. Rycerze spoglądali na wyciągnionego konaniem, drobnych zawsze rozmiarów, człowieczka tego, którego żelazny miecz, nieruchomy teraz, wyciosał królestwo wielkie.