Duch tedy wstąpił we mnie i poczęłem opowiadać całe dzieje moje, jakom jechał, com i gdzie poczynał, i jak w końcu od Łotarza saskiego uszedłem do swoich. W tém, przecisnąwszy się przez tłok ludzi przystąpiła mamka stara i poprzysięgła jako poznała mnie za dziecko swe, które jéj piersi ssało. Ukazałem téż znak na ciele rodzimy, o którym wszyscy wiedzieli, żem z nim na świat przyszedł: Król tedy uznał, żem praw był.
Co widząc bracia kajali się, mówiąc że przyznają mnie, a jam odparł, iż jako żyw znać ich nie chcę. Ojcowizny część, jaka mi należy, odbiorę, ale rodu i zawołania z niemi trzymać nie będę i wolę zwać się od starego konia, który mi służył, niż od ojca co mnie przeklął i braci co się zaparli.
Za czém się nazwałem Zaprzańcem; i dzieci moje nosić będą to imię, aby się pamięć zachowała przygody mojéj na wieki.
Dokończywszy opowiadania stary westchnął, czoło potarł, które zmarszczki okryły, a mnich dziwować się począł i użalać, sławiąc Bożą opiekę nad nieszczęśliwym Zaprzańcem.
Młody podróżny odezwał się téż, że o historyi téj dużo słyszał, a szczęśliwym był, iż na swe oczy oglądał tego, który tyle przecierpiał i doświadczył.
A żebyście wiedzieli, rzekł w końcu, ktom jest i że się z rodem moim taić nie chcę, powiem wam o sobie, bo mnie tu niezna nikt. Zwę się Markiem Jaksą z Miechowa, a krwi jednéj jestem z księdzem Janikiem, który biskupem jest na wrocławskiéj stolicy.
Mnich mu się pokłonił nizko, snać przypomniawszy, że o duchowieństwie polskiém lekko mówił i mało je ważył.
Ksiądz Janik, ciągnął daléj młody, ledwie o mnie słyszał, drudzy téż nie więcéj, bo przez ojca oddany byłem na naukę do klasztorów i na dwory niemieckie, a dopiero co do domu wróciłem i mało kogo na oczy widziałem, przy matce siedząc. Dzisiaj zaś tu prawie cudem się znalazłem, bom trzy dni temu na łowy ze psy, niebardzo świadom okolicy, wyjechał, po lasach błądząc ledwom z głodu nie zdechł, a żeby nie ubite koźle i ja i psy możebyśmy w puszczach byli zostali.
To mówiąc Jaksa śmiał się sam z siebie.
No to rzekł mnich teraz się wam najlepsza nadarza zręczność, gdyście już tak Wrocławia blizko, abyście ks. Janika, powinowatego waszego odwiedzili i pana Petrka, który téż wam jak biskupowi krewnym być musi, poznali, jeżeli i jego nie znacie.
Wcale go nie znam, odparł Jaksa a no, prawdę rzec i poznawać się go nie spieszę, takie o nim dziwy prawią ludzie.
Ludzkie języki kłamliwe i niepoczciwe są podchwycił ksiądz żywo. Toć pan świątobliwy, rozumny, potężny, który z książęty na równi stać może, ale psy na księżyc nawet szczekają.
Stary Żegota dodał.
Od niego jadę, znam go dobrze, coś téż powiedzieć potrafię o nim. Młodemu, gdy do niego przystęp mieć może, zdala się trzymać byłoby złém i szkodliwém, bo przy nim urosnąć można łatwo, a bez niego w tych krajach ciężko co zrobić. Szanuje go i kocha książe Władysław i drudzy panowie książęta, którym przez nieboszczyka Krzywousta wyznaczony został za opiekuna. Możny jest, silny jest, rozumny jest.
Potężny jest, dodał mnich a złota ma tyle, ile go żaden z książąt naszych nie ukaże.
I nieprzyjacioły téż ma, dokończył Zaprzaniec bo kto mocen, bogaty, silny, wielki, ten ich musi mieć.
Po chwilce głos zniżywszy, mruknął.
Z nieprzyjaciół jego najstraszniejszą jest niewiasta.
Na samo wspomnienie imienia niewieściego, mnich rękę podniósł do góry i głowę przechyliwszy minę uczynił taką, jakoby nie wiedział sam czy miał bronić czy potępiać.
Wzdrygnął się w końcu.
Wspomnieliście rzekł owo stworzenie, które Bóg na świat wyprowadził z kości pierwszego człowieka, na zgubę ludzi, na pokusę, na narzędzie dla szatana. Prawda, bez niewiasty nie byłoby świata i nas, ale téż przez nią świat i my przepadamy. Niewiedząc czy ją sławić, czy przeklinać zmilczę!
Tymczasem przemilczawszy przez poszanowanie dla duchownego, Zaprzaniec kończył.
Tak jest, iż ma jednego a najstraszniejszego nieprzyjaciela w niewieście, i nie w innéj jako w możnéj i przebiegłéj pani żonie ks. Władysławowéj, Agnieszce, Niemce. Z tych Niemek u nas wszystko złe szło i idzie.
Przecz że go nienawidzi? zapytał Jaksa.
Łacno to dojść odparł stary. Gdy król nieboszczyk Krzywousty umierał, radzili mu biskupi, i wymogli na nim, aby państwo swe na równi między synów podzielił.
Jeden tylko Kazimierz został, któremu nie dano nic, Bogu go polecając. Nie sądzę ja pany nasze biskupy, ale bodaj podział ten dla nich bezpieczniejszym był, przeto go chcieli. Z jednym a potężnym panem twardo im szło, a tak każdy książę ma przy sobie biskupa, z którym władzę dzieli i każdy biskup jednego pana pilnuje. Tém łacniéj rządy swe duchowne sprawować mogą.
Jaka była wola króla i biskupów, tak się i stało. Kraje się podzieliły. Na Krakowie zwierzchnim siadł ks. Władysław, i wziął Szlązko dodatku. Bracia poszli na dzielnice z posłuszeństwem głowie. Cesarskiéj krwi pani Agnieszce nie chciało się być i nie chce księżną, a żąda być królową. Więc dobrego pana a małżonka swego pędzi i zmusza, aby braci powyganiał, zwojował i sam jeden nad wszystkiemi dzielnicami panował.
Tego i biskupi nie chcą, i pan Petrek pilnuje, aby się to nie stało, ale żeby się spełniała wola nieboszczyka króla. Więc ztąd do Petrka nienawiść wielkiéj pani i niemieckiego jéj dworu.
A nic mu nie uczynią gorąco wtrącił mnich ma nas wszystkich po sobie ile jest, biskupi z nim, Pan Bóg z nim! Widzieliście przecie albo słyszeli, gdy niedawno dla opactwa naszego do kościoła św. Wincentego relikwij z Magdeburga zażądał, których i książętom odmawiają, bo ich żadnemi skarby opłacić nie można. Jemu arcybiskup świętych nie odmówił kości i widzieliśmy, jak je do kościoła w tryumfie prowadzono, gdyby zdobycz największą. A ktoby tego dokazał, żeby się z nim świętością, co opiekę niebios zapewnia, dzielono? Kto? chyba jeden pan Petrek. Na co patrząc i znając go niech pani Agnieszka w Krakowie pamięta, że jeźli się porwie na człowieka, który świętych Pańskich i duchownych ma za sobą, rychléj ona sama padnie, niż się on zachwieje.
Mówił O. Maur z gorącością wielką, a drudzy milczeli.
Prawdą jest potwierdził Zaprzaniec, że panu Petrkowi nikt tu nie straszny, bo i powagę ma wielką i rozum i bogactwa.
A co nań prawią nieprzyjaciele, że zdradą do mocy téj przyszedł, złością jest, boć co mu w sumieniu ciężyło dawno odpokutował.
Duchowni wszyscy z nim, nasi opaci i starszyzna dodał Maur nietylko w opactwie św. Wincentego, lecz wszędzie gdziekolwiek są. A są po świecie całym i jak ona drabina Jakubowa nieba, my tronu biskupa rzymskiego dotykamy! Wszyscy modlemy się za dobroczyńcę, msze zań odprawiamy, a grzech, gdyby go miał, dawno zmyty jest ofiarami ołtarza, zarzucony temi kamieniami, których tyle na kościoły ponawoził, starty złotem, którém je przyozdobił Rzeczono bowiem, że co my rozwiążemy rozwiązane jest, a co zwiążemy na wieki związane.
Napił się O. Maur miodu, bo się mówiąc zmęczył, otarł pot kroplisty z szerokiego czoła i ciągnął daléj, błyszczącemi oczyma wpatrując się w Jaksę.
Już i dlatego warto poznać dom pana Petrka, że nigdzie nie zobaczycie ani macierzy takiéj powagi, jak księżna żona Petrkowa, ani córki takiéj piękności, jak ona Beatryks, którą tu zwą Błogosławą, rajski kwiat! Ani anioły boże piękniejsze nie są, ani czyściejsze dodał mnich ręce składając. Gdy do kościoła wnijdzie, modlić się chce do niéj nie do ołtarza!