O! co teraz, szepnęła Julja do Marji, to go niepuszczę aż mi się zaprezentuje.
Dziecię, zlituj się, przerażona zawołała towarzyszka zrobisz dzieciństwo.
Niebój się będę bardzo rozumna.
Nieznajomy zatrzymał się o kilka kroków. Przepraszam, rzekł: przestraszyłem panie znowu, potrzeba takiego wypadku, żebym już drugi raz zabłądził w cudzy las i zawsze tu.
Widać, żeś pan obcy w tej stronie; rzekła Julka.
Tak, od niejakiego czasu, rumieniąc się odpowiedział młody chłopiec chociaż
Ja niepojmuję jak tu zbłądzić można, lasy nasze tak małe.
Ale góry i wąwozy, jamy, dla kogoś, co ich zapomniał, całkiem bałamucą.
Pan jak widzę lubi polowanie.
Niepojmuję mężczyzny mojego wieku, coby konia i strzelby nie lubił. Ale ja paniom przerywam rozmowę, a nieznajomy, obcy niepowinienbym nawet i słowa przemówić. To przeciw wszelkim zwyczajom.
Na wsi nie jesteśmy tak ceremonjalni.
A! co za ładny konik! zawołała Julka przypatrując mu się i usiłując już urywającą się zawiązać znowu rozmowę.
Konik mój, Lebed', prawda że piękny, ale cóż jego piękność przy jego przymiotach.
Najważniejszy że nosi.
Tak, śmiejąc się odpowiedział nieznajomy, ale mnie wybornie zaniósł.
W istocie, tylko co nas pan nie roztratował, to wybornie.
Marja napróżno ciągnąc za szalik, chciała Julję od rozmowy powstrzymać, ta jej się zupełnie zbuntowała.
Ale widzi pani, jak teraz spokojny
Cóż kiedy daleko piękniejszy mi się jeszcze wydawał gdy nosił.
O! chciał się oswobodzić!
Pan mieszkasz daleko? niecierpliwie spytała Julka.
Nie bardzo.
Bo słońce zachodzi, a może
O! spojrzał na słońce Lebed zaniesie mnie, choćby o mil trzy przed zachodem słońca.
Marja nic nie mówiła, niespokojna, tylko okiem mierzyła nieznajomego ciekawie, smutno jak zawsze; on także kilka razy spojrzał na nią.
Nadszedł ogrodniczek z ogromna wiązką kwiatów, i to przerwało rozmowę. Niebyło czem związać zerwanych roślin, i gdy się około nich zajmować poczęła Marja, nieznajomy skoczył z konia lekko, dał go w ręce Stasiowi, a sam odwiązawszy zielony sznur od myśliwskiego rogu, ofiarował go do skrępowania rozsypujących się starodubów, polnych róż i kampanulli. Obie panny przyjąć niechciały tej pomocy, a zręczna Julja po naleganiu nieznajomego, już sznur trzymając w roku, zawołała:
Najprzód od obcych i całkiem nieznajomych nic się nieprzyjmuje, powiesz więc nam pan kto jesteś, powtóre powiesz gdzie mieszkasz, bo chcemy ten piękny sznur panu odesłać, otóż wybornie byśmy i bez niego się obeszły.
Kto jestem, rumieniąc się powtórnie rzekł młody chłopiec, mówić nie warto, gdzie mieszkam? sam niewiem. Dziś tu, jutro gdzieindziéj. I czoło mu się zachmurzyło widocznie.
Chcesz nas pan intrygować.
Nic a nic, ale powtarzam paniom, moje nazwisko obce nicby niepowiedziało. To mówiąc ukłonił się, spojrzał powoli na Julję najprzód, potem na Marję z jednakim wyrazem, zbliżył się do konia i ledwie chwycił za cugle, już im z oczów zniknął.
Julja cała zniespokojona, zawołała:
O na ten raz, to coś doprawdy niepospolitego, jakaś tajemnica niechcieć powiedzieć nazwiska!
Gorzej moja Julko, żeś tak niepotrzebnie wdała się w rozmowę.
Marjo! ty zawcześnie mniszką siebie i mnie chcesz zrobić w dodatku. Cóż tak złego, rozmowa! obojętna!
Mówiłaś tak żywo.
Wiesz że inaczej nieumiem.
Co on pomyśli o nas.
Co? żeśmy młode i ciekawe.
A jeśli powie sobie zalotne?
Marjo droga, alboż my tego potrzebujemy? mój Boże nie dośćże jednego spojrzenia twoich ciemnych łzawych oczów, moich niebieskich wesołych, żeby uplątać człowieka. I przyznam ci się, patrzałam na niego z całej siły, a jeśli go to wejrzenie nie zapali, nie rozmarzy, nie pociągnie, o! gotowam jak ty wstąpić do klasztoru.
Widzisz Julciu to już zalotność. Tyś zimna, a chcesz go pociągnąć ku sobie, jest to występkiem, droga moja.
Zimna, a któż ci to powiedział?
A! co ty pleciesz.
Julka pierwszy raz zarumieniona, ukryła twarz na ramieniu towarzyszki, ale rychło podniosła ją śmiejąc się.
Widzisz jakem cię nastraszyła ale ja żartowałam tylko; o! wierz mi, to było żartem. Któż się może tak nagle pokochać.
Siostro bo mi cię tak wolno nazywać, nikt inaczéj nie kocha jak nagle. Słyszałam, czytałam, wiem miłość przychodzi z jednem wejrzeniem.
Doprawdy? możesz to być ? I Julka poczęła żartować, a tak w pół serjo, w pół śmiejąc się doszły do dworu; Marja zwróciła się do ogrodu. Julja do babki, ale wprzód rozwiązała kwiaty i sznur zielony uniosła z sobą. Już w ganku zastanowiła się przyglądając mu bacznie i z uciechą dziecinną postrzegła na kutasach sutych wiszących u końca głoski J. D., zapewne poczynające imię i nazwisko właściciela. Pospieszyła do babki ze swoją zdobyczą, i choć staruszka łajała ją trochę, choć naganiała rozmowę, a bardziej jeszcze za branie sznura, potrafiła się wytłumaczyć, uniewinnić i pocałunkami a pieszczotami wymówić od napomnień. A bojąc się by wina nie spadła na Marję, wcześnie wszystko wzięła na siebie.
Teraz, rzekła do babki, musimy koniecznie dowiedzieć się kto to taki. Przypatrzyłam mu się widać że dobrze wychowany i majętny chłopiec, choć w sukmanie jeździ. Kóń drogi i piękny, wszystko koło niego wytworne, bogate prawie Babciu, to być niemoże, żebyśmy się nie dowiedziały, co to za jeden przecie.
A jaki z ciebie ciekawiec! kiwając głową rzekła staruszka jużciż ci dogodzić potrzeba, bo tajemnica główkę ci przepali. Sięgnęła za dzwonek i w tejże chwili prawie Wojciech się ukazał.
Poprosisz do mnie pana Łady.
Natychmiast jw. pani. I wyprostowany starzec odwrócił się i wyszedł.
Teraz dziecię, proszę cię, przejdź za krzesło moje, weź książkę w rękę i jak mnie kochasz do niczego się nie mięszaj.
Jak mnie kochasz! powtórzyła babunia, a nad to zaklęcie nie było dla Julki większego. Siadła więc za staruszką i milczała, bo już poważny krok pana Łady dawał się słyszeć w sąsiednim pokoju.
Łada, stary szlachcic, dobrej duszy, tęgiego wąsa, okrągłego brzucha, był rządzcą majątku starościnej. Poczciwy człowieczysko, zagorzały myśliwiec, miał tylko jedną wadę, że był gaduła nieznośny, zaczepiwszy go, odczepić się od niego nie było podobna. Od słówka do słówka, z myśli na myśl naskakując, zapytany o pogodę, opowiadał całe życie swoje.
Miło było spojrzeć na starego Ładę, którego rumiane policzki, wesołe oko, uśmiechające się usta, czoło wypełzłe trochę, ale bez zmarszczka, znamionowały zupełnie szczęśliwego człowieka. I pan Łada opowiadał też, że był bardzo szczęśliwym człowiekiem całe życie, niezapierając się szczęścia wcale; do tego stopnia szczęśliwym, że gdy już żony swarliwej i pijaczki poczynał nie módz znieść dłużej żona mu nawet w sam czas jakoś umarła. Suta czamara granatowa okrywała rządzcę, który zbliżając się do progu starościnej, począł iść na palcach i nareście uchylił drzwi powolnie, kłaniając się rozweselony, nim wszedł jeszcze.
Mój kochany Łado, poczęła starościna, kto też to obcy jakiś, już podobno drugi raz, w naszym lesie i pod samym prawie dworem w dąbrowie poluje? moje panienki już go tam drugi raz spotykają.