Mówicie tak odparła Dzierzgowska czule dobre to dla drugich nie dla mnie, która mam to szczęście dobrze was znać. Strapienie jakieś wam dolega, a ciężkie nad miarę być musi, gdy tak widocznem się stało.
Westchnął Gamrat nic nie odpowiadając.
Więc i Dzierzgowska, Sobocki i marszałek i wszyscy ci, którym szło o to wielce, aby wesołym pana widzieli, poczęli szeptać, krzątać się, różne wymyślając sposoby.
Wystąpił tedy włoski lutnista i pobrząknąwszy o struny, na ławie pod oknem zajął miejsce, śpiewać poczynając pieśń starą, którą arcybiskup lubił, bo mu młode lata w Rzymie przy Ciołku spędzone przypominała. Spojrzał Gamrat ku lutniście, czoło mu tęsknota jakaś oblała i zasłuchał się w pieśni.
Nie rozjaśniło mu się oblicze.
Skończył śpiewać lutnista, któremu kubek podał sam Gamrat dziękując, a przy stole cisza panowała. Ci co zwykle tu rej wodzili, dziś się czuli bezsilni
Wystąpił z kąta trefniś, którego Pokrzykiem zwano, co znaczy toż jak włoska: Mandragora, upatrywano bowiem w niezgrabnej jego postaci jakieś z dziwaczną tą rośliną podobieństwo.
Krzywy, na obłączystych nogach, garbaty szpetnie, z głową jak garnek ogromną i niekształtną Pokrzyk słynął jeśli nie z dowcipu trefnego, to z cynizmu wielkiego, który też nazwisko mu nadane usprawiedliwiał.
Zbliżywszy się do stołu, Pokrzyk rozpoczął błaznowanie śmiech obudził w kilku, ale Gamrat nie zdawał się go ani słyszeć ni rozumieć. Napróżno się wysilał na coraz śmielsze wybryki, wszystkie pozostały bez skutku.
Co to ci ojcze nasz dobry? spytał niemal pod łokieć mu się wciskając.
Chciałżeś abym jak ty szalonym był? zapytał Gamrat.
Krzta szaleństwa i rozumnym mężom nie szkodzi odparł Pokrzyk zwłaszcza przy biesiedzie.
Ano, patrzcie, nietylkoście wy smutni, ale wszyscy pociemnieli tak jak gdy słońce zajdzie, a mrok padnie na ziemię.
Arcybiskup ręką rzucił, a potem nią czoło znużone potarł i od trefnisia się odwrócił.
Hm! rzekł Pokrzyk na ucho Dzierzgowskiej rychlej wy niż ja poradzicie na melancholię, ja ręce umywam
I od stołu odstąpił.
Ten i ów z gości, zwłaszcza ci co więcej w dowcip swój ufali, poczęli się z tem i owem wyrywać głośno, sądząc że chmurnego i zadumanego rozruszają. Nie pomogło nic.
Wieczerza owa, co miała podochocić wszystkich, zeszła posępnie, a pod koniec jej, czoła się wszystkim pofałdowały i gdy znowu do mycia rąk przyszło, milczenie panowało trwożliwe.
Nawet dla Dzierzgowskiej Gamrat nie miał słówek tych słodkich, któremi ją był zwykł karmić
Zaraz więc po krótszej niż zwykle biesiedzie, poczęli się goście mieć ku wyjściu. Ten i ów żegnał się i znikał, rada nie rada Dzierzgowska z siostrą pożegnały Gamrata, który ich nie wstrzymywał, i do kolebki siadły.
Sobocki tylko pozostał, odprawując je, z mocnem postanowieniem wybadania arcybiskupa i wyjścia z tej trwożliwej niepewności, w jaką go niezwyczajne zasępienie jego wprawiało.
Gdy kobiety odjechały, goście się rozeszli, a Gamrat sam został z domownikami i Sobockim, skinął na niego i z komnat pustych przeprowadził za sobą do komorki zacisznej, małej, która do sypialni przytykała.
Ulubione to było jego gniazdo, do którego tylko najpoufalsi przystęp mieli; całe kobiercami wysłane, dokoła miękką szeroką obwiedzione ławą, zaciszne, wygodne i obcym nieprzystępne.
Arcybiskup zajął tu miejsce na rozłożystem siedzeniu, które tak urządzone było, że na niem położyć się mógł, zeprzeć i jak chciał umieścić. Sybaryta tylko mógł podobne wymyśleć.
Obok pod ręką stało zawsze na nizkim stoliczku wszystko, czego tylko przy spoczynku pożądać było można Dzban z wodą zimną, nalewki z winem gotowanem i surowem, łakocie różne i owoce w cukrze kandyzowane.
Sobocki zajął miejsce nieopodal od niego.
Pietrze rzekł do niego poufale, gdyż byli z sobą jak bracia i wzajem tajemnic nie mieli drugim sobie mów co wola twa, a no mnie tem się nie zbędziesz. Coś cię dotknęło okrutnie, nigdym cię takim nie widział.
Zaprawdę westchnął Gamrat bom nigdy nie był takim!
Zamilkł krzynę i mówił dalej.
Niemałom żył, a tego co mi się przygodziło dziś nocą, nie doświadczyłem nigdy. Dlatego zbliżanie się godziny nocnej tak mnie trapi i przeraża.
Nocą? podchwycił niespokojny Sobocki.
Gamrat skinieniem głowy to potwierdził.
Idź rzekł opatrz drzwi, aby nawet z domowników moich nikt nas nie podsłuchał. Przed tobą mogę, przed nikim innym z tegobym się nie potrafił spowiadać dla sromu.
Znasz mnie, że ducha mężnego mam, a zmogło go.
Poszedł natychmiast Sobocki za drzwi na oględziny, i prędko, niespokojny powrócił.
Siadł naprzeciw Gamrata, w twarz jego wpatrując się z trwogą.
Arcybiskup milczał czas jakiś, odetchnął po tem ciężko i cichym głosem tak opowiadać zaczął:
Znałeś Kurosza? Wiesz jak blizki był sercu mojemu. Pierwszy to człowiek, który do mnie przystał gdym maluczkim był, i został mi wiernym do zgonu.
Płakałem po nim, jak nigdy po nikim jeszcze.
Pomnisz co to on za życie prowadził i czasu peregrynacyi swych za granicą i powróciwszy do kraju. Tak zuchwałego hulaki a zawadyaki nie wskaże mi nikt drugiego. A życia zażywał pełną Gdy zmarł, już pewnie nie zostało nic na tej ziemi czegoby nie sprobował, z czemby się nie zmierzył, czegoby nie zakosztował choć zakazanego A co zakazane owszem najlepiej mu smakowało
Dość powiedzieć: Kuroszem był bo drugiego takiego, sądzę, nie znajdzie ani u nas ni w żadnym kraju.
Do dziś dnia go opłakać nie mogę Ten mi jeden przyjacielem był, choćbym krwi od niego zażądał.
Westchnął Gamrat.
Sobocki słuchał, nie pojmując jeszcze jaki zmarły Kurosz ze smutkiem Gamrata mógł mieć związek, gdy ten dalej ciągnąć począł.
Wczoraj do łoża szedłem jako zwykle wesołej będąc myśli, nie mając powodu do żadnej trwogi, ani troski. Z zamku wyjechawszy, przetrząsałem w głowie wszystkie środki, jakie stara królowa zwierzyła mi, że ich przeciw młodej pani zażyć zamierza.
Położyłem się rozmyślając o nich, a nie wątpiąc, że wszystko się uszykuje gwoli naszej.
Zasnąłem twardo.
Nagle zdało mi się jakbym oczy otwierał, choć powieki miałem zawarte W sypialni światło jakieś, jakby od ognia dalekiego łuna odbita, się zjawiło.
Na tle jego stał ktoś naprzeciwko mnie, którego mi rozpoznać było trudno.
Tymczasem światło rosło i wkrótce rozjaśniło tak całą komnatę, żem wszystko w niej mógł rozeznać, i tego który naprzeciwko mnie stał, wpatrując się we mnie, poznałem też Kurosz był.
Osobliwa rzecz. Pamiętałem we śnie, iż go między żywemi nie ma, a zjawienie się jego wcale mi się nie wydawało dziwnem.
Miły mój Kurosz odezwałem się pozdrawiam cię. Jako tam dzieje się z tobą?
Patrzał na mnie długo z politowaniem jakiemś, nim mówić począł.
Bogu miłosiernemu i przenajświętszej Matce jego niech będą dzięki rzekł. Tam jestem, gdziem się dostać nie spodziewał.
A gdym milczał zdumiony bardzo, ciągnął dalej.
Życie moje pomnisz, boś jego świadkiem był. Zbluzgany i obłocony niem zszedłem z tego świata, a jeśli mnie ciężar grzechów nie miał na dno pchnąć piekielne, długa i sroga czekała pokuta.