Do kija tego pstrego przyczepionych było kilka lisich ogonów i dzwonków, którym serca wyjęto, aby brzękiem nieustannym nie dokuczały.
Starcem tym był ów sławny królewski trefniś, Stańczyk, który już trzem królom, trzem braciom rzucał w oczy prawdę gorzką, sarkazmem nielitościwym i gryzącym.
Kto on był, ów Stańczyk, którego szanowali wszyscy, bał się każdy starzec, co innego życia nie pożądał i spoczynku nie zapragnął, o tem już nawet pamięć się zatarła.
Mówiono go szlachcicem i miał powagę swego stanu, podanie głosiło niegdyś żołnierzem, który życie ledwie uniósł z Bukowiny za Olbrachta a potem? jak się wyrzekł szczytu i nazwiska, jak spadł czy podniósł się aż do trefnisia na dworze, gadki chodziły różne. On sam o sobie nie mówił nigdy. A znał całą Polskę, wszystkie rody, ludzi, związki, charaktery, jakby żywą był kroniką.
Na prawdę nie trefnisia on tu miał urząd i obowiązki, bawił rzadko, chociaż boleśnie często, odzywał się mało. Błądził po zamku i uśmiechał się sam do siebie. Gdy kto mu rzucił pytanie, jeżeli na nie odpowiedzieć raczył, to po długim namyśle i kilku krótkiemi słowami, często jak ostrze noża włoskiego, wbijającemi się w pierś i pozostającemi w pamięci na zawsze.
Nie dziw, że Dudycz niewymowny, bojaźliwy, znalazłszy się oko w oko wobec tej potęgi, której się lękał, nie wiedział co ma począć cofnąć się po cichu, czy pokłonić, odejść spiesznie czy się zbliżyć.
Stańczyk już miał wlepione w niego oczy. Karykaturalna ta postać bawiła go usta zamknięte nieznacznie się ściągnęły.
Siadaj Petrek odezwał się stary wskazując na ławę. Cóżeś się ty tak dziś wystroił jakby w swaty lub na wesele? A po nocy tu u nas wszystkie koty czarne i moja stara opończa warta twojego nowego sajanika.
Dudycz nie wiedział co odpowiedzieć, lecz nie śmiejąc się sprzeciwiać, zajął miejsce na ławie w przyzwoitem od trefnisia oddaleniu.
Stańczyk za nim powiódł głową.
Słuchajno rzekł tyś się to do bab tak przystroił? Czy one jeszcze nie dojadły ci dosyć?
Powstał Dudycz i głową potrząsnął.
Jam ich znać nie miał czasu.
A teraz osolony, bezpieczny rzekł Stańczyk myślisz na drugie pół wieka puścić się gonionego! Hej! taniec to niebezpieczny!
Spuściwszy głowę słuchał nauki Petrek, nie ważył się ust otworzyć.
Powiał wiatr żeniący zamruczał Stańczyk młodemu królowi dają panią. Zaprawdę czas aby miał jedną, nakosztowawszy się ich tylu
Drgnął Dudycz niecierpliwie i poruszenie to ławie zapewne a Stańczykowi się czuć dało.
Fraucymer starej pani odetchnie mówił gdy królowę przywiozą, a piękna Dżemma oczy śliczne wypłacze!!
Na wspomnienie swej bogini, bo tak ją Dudycz nazywał, żywo się znowu poruszył dworzanin.
Dżemma! powtórzył głosem dziwnym, w którym więcej coś brzmiało, niż pytanie obojętne.
Stańczyk popatrzył nań złośliwie.
Włoszkę chciałbyś sobie wziąć przerwał trefniś ale dla nas Polaków, powiadam ci, wszelka włoszczyzna niezdrowa. Zjeść ją można, smakuje czasami, strawić trudno.
Mówił nie spuszczając oczu z Dudycza, a twarz śmiała mu się smutnie, tą mięszaniną bolu i ironii, która jest zwątpienia ludzkiego cechą.
Niekiedy zjawia się ona w fizyognomiach filozofów, czasem na licu szalonych. Schodzą się w niej mądrość i obłąkanie.
Dudycz wahał się ust otworzyć, wstyd mu było przed tym szydercą do słabości swej się przyznać.
Stańczyk, który zgadywał czego wiedzieć nie mógł, czytał w tym biednym Petrku jak w otwartej książce.
Po co ci się kręcić i wisieć przy dworze począł z cicha. Dorobiłeś się z soli chleba, możesz mieć do woli jednego i drugiego a służyć ci się chce! Nałóg do jarzma! kark świerzbi, gdy go co nie gniecie! Jechałbyś rzepę siać i Boga chwalić.
Dudycz się czuł dotkniętym.
Cóż to ja? dworum nie wart? prostak taki! zamruczał.
Hę! zawołał stary może ten dwór nie wart i ciebie!
Ramiona mu się poruszyły, odwrócił głowę. Petrek pod nosem sobie coś mruczał nadąsany.
A wy? czemu przy dworze wisicie? dało się słyszeć w końcu. Hm!
Trefniś twarz skierował ku mówiącemu, wyciągnął ogromną rękę swą i ciężko rzucił ją na ramię Dudyczowi.
Prawdę mówisz rzekł i jam tu na nic. Stary król ogłuchł, więc nie słyszy co Stańczyk prawi, młody słuchać nie ma czasu, królowe tylko trefnisiów lubią a no, mnie już tu nie długo i nie mam dokąd, a ty
Rozmowa przerwaną została. W sąsiedniej komnacie króla słychać było ruch i podniesione żywiej głosy, jakby goście, którzy tam byli, zabierali się do wyjścia. Dudycz zmięszany, nie chcąc aby go tu z trefnisiem razem na jednej ławie widziano, wstał żywo i nie pożegnawszy starego pospieszył ku drzwiom bocznym uchodząc.
Stańczyk pozostał zadumany obie ręce sparłszy na ławie, zgarbiony, z głową spuszczoną nie podniósł nawet oczów, gdy głośno otwarły się drzwi komnat pańskich i na jasnem tle ich ukazały się poważne postacie senatorów niewielu, żegnających starego pana.
Przodem szedł podkanclerzy Maciejowski.
Na zamku krakowskim, który podówczas ciągle jeszcze restaurowano i przyozdabiano, ku czemu też z Włoch mnogich ściągano kamieniarzy, budowniczych, rzeźbiarzy, co kolonię italską, już i tak liczną z każdym dniem powiększało na zamku nie było izb tak wiele, aby nawet najpotrzebniejszych królowi senatorów pod bokiem jego umieścić.
Znaczną część komnat zajmowały kobiety, służba, dwór starej królowej, która dla siebie ludzi wielu potrzebowała, a w miarę jak wpływ jej rosnął, około Zygmunta stawało się puściej coraz, przy Bonie ludniej.
Ci nawet, których król nieustannie radzić się i posiłkować niemi musiał, na mieście szukali kwater u dostatniejszych kupców. I najwierniejszego a najniezbędniejszego doradzcę pańskiego biskupa płockiego Maciejowskiego los ten spotkał, że na zamku gościem bywał tylko, choć tu kancelarye się jego mieściły. Może też dostojny mąż ów rad był temu, że choć przez chwilę jedną dnia swobodniej, szpiegów, oczu i uszu niechętnych nie lękając się, mógł odetchnąć a z przyjacioły swemi się naradzić i spocząć.
Smutne zaprawdę było położenie tych niewielu doradzców króla starego, którzy przy nim stojąc, resztę jego dostojeństwa ratując, całemu wojsku licznemu, nieprzebierającemu w środkach, zauszników Bony czoło stawić musieli. Coraz trudniejszą walka się stawała, a rycerzy do nich brakło. Szeregi zacnych mężów się przerzedzały Król z każdym dniem starzał i stawał się słabszym. Dawna energia uparta Jagiellonów, żelazny opór ojca, miękły złamane chorobą i umiejętnemi napaściami Bony, która znała dobrze małżonka i nie wahała się dla postawienia na swojem, uciekać do ostatecznych środków.
Naprzeciw Maciejowskiego ze spokojem, męztwem i powagą wiodącego bój ten z królową, stał ów osławiony, z małego wyrosły Gamrat, dzisiaj przeciwko kościelnym prawom i obyczajowi razem zasiadający na dwóch najwyższych stolicach biskupich, Gniezna i Krakowa. Kto był ten Gamrat, do którego się Sulimowie niechętnie dawniej przyznawali, o którym prawiono jak o Ciołku (a był jego wychowańcem i domownikiem), że w kurpiach z Podgórza, pieszo o kijku do szkół krakowskich przywędrował?