Jeden drugiemu ziemi zazdrościł, grody najeżdżał, powiaty obrywał Chwytali się po kościołach na modlitwie, jeden drugiego sadzali do więzień, nietylko sami, ale żony i dzieci, zabijali się i mordowali o dziedzictwa, do których prawa rościli. Nie ten, to ów wojował i wichrzył.
Nie stało tych waśni domowych, najeżdżała Ruś, napadali Prusacy, Jaćwieże, Litwa, Połowcy. Nie było ani dnia spokoju, chyba w takich kątach, do których przez błota, moczary i puszcze dostać się nie było podobna. A Przemanków taki był, mówili ludzie, że siedział, jak u Boga za pazuchą.
Podjechawszy pod gród, gdy Wojusz się począł rozpatrywać w tych kupach, pozdrawiali go przybylcy, widząc, iż domowym być tu musiał
Ludzie stali wszystko zbrojni mocno, jak na wyprawę gotowi, ale strwożeni jacyś i niebutni.
Kładli się opieszale, niby obozem, jakby nie wierzyli, że tu długo potrwają.
Już do wrót otwartych podjeżdżając, stary Wojusz, oczyma rzuciwszy po tych, co go, Boga chwaląc, witali, poznał podeszłego, jak on, rycerskiego człeka, z którym niegdy razem w polu bywał Rokitę.
Huknęli do siebie zdala. Sowa stanął.
A was co tu przyniosło? zapytał.
Nie pytaj! Cóżby mogło, jeźli nie bieda począł podchodząc ku niemu Rokita, który, że jeszcze czasu nie miał nic zdjąć z siebie, jak jeż, był cały nasrożony łukami, kołczany, oszczepami i nożami. Zdało się, że co miał doma żelaza i broni, wszystko na się wziął.
Co za bieda? pytał Wojusz.
Jakbyście to nie wiedzieli? mówił Rokita. Choć wy w lesie siedzicie, ale już kąta nie ma na tej ziemi, gdzieby nie jęknęło i nie zadrgało trwogą. Alboście to nie słyszeli o tej tłuszczy, o tej szarańczy, o tej chmurze, co na nas, jak potop, się leje, Ruś już zawojowawszy całą?
Wojusz zżymnął ramiony.
Juścim o tych słyszał, co ich nasz klecha zowie Gogami i Magogami rzekł powoli jakoby się oni odgrażali całą ziemię podbić sobie, jak o nich w piśmie ma stać, i że chcą całe chrześciaństwo wygubić. Hę! ale Pan Bóg nie dopuści!
Dopuścił! wtrącił Rokita gorąco. Wyście tu, widzę, pogłuchli i poślepli, a tam już ziemia się trzęsie i krew rzekami płynie. Oniż już u nas, na karkach już w popiołach całe powiaty.... bo ta dzicz nie żywi nikogo!
Drugie Połowcy! odparł spokojnie Wojusz ja ich znam!
Co? Połowcy? To byli ludzie jeszcze, choć ludzi zabijali, a to dziki zwierz co trupami żyje! A idzie tego taka moc straszna, z wozami, z końmi, z babami, że na piętnaście mil szlaki zalegają ławą.
Westchnął mówiący i pot otarł.
Więc cóż? spytał Wojusz dosyć obojętnie.
Mamy ginąć, dodał Rokita pan wojewoda krakowski powiada, gińmy po rycersku: po chrześciańsku. Uciekać już i nie ma dokąd, plądrują oni wszędzie a płyną falą ogromną jak woda. Trzeba stanąć i dać życie z cześcią, nie w jamie się dać brać nie bezbronnym.
Westchnęli oba spoglądając ku sobie; w tem słuchający dotąd Pawlik, któremu twarz znowu gorzeć zaczynała, wyrwał się:
Pójdę i ja z Wojewodą!
Wojusz nań spojrzał, ramionami ruszając.
A co po takim chrząszczu! odezwał się pogardliwie.
Pawlik aż za nóż się pochwycił, bo mu obcego wstyd było.
Pójdę! powtórzył pójdę!
Rzekłszy to, nagle zęby zciął i zamilkł.
Wojusz z Rokitą, poszeptali coś jeszcze i stary z chłopcem, który mu się już naprzód wyrywał, jechał na zamek. O owem szaleństwie, za które go karcić miano, mowy już nie było.
W podwórza bardzo przestronne za wałami, ledwie się mogli wcisnąć i to wołając ciągle aby ich przepuszczono, bo domowi są i to się im należy.
Ludu wszędzie było pełniusieńko, a przed dworcem pańskim, starszyzna co się już w izbie pomieścić nie mogła, kołem stała we zbrojach niemieckich, w hełmach, w szatach jasnych i pstrych, otaczając starego Jazdona, który się swoim niewolnym, Niusie i Musie na dwór do panów braci wynieść kazał.
Widok był osobliwy, bo stary pan, którego słudzy na barkach trzymali, górował nad tłumem, jakby podniesiona chorągiew. Ogromny tułów jego wisiał na pół bezwładny na ramionach tych obrów silnych, z bladą twarzą długą o jednem zamkniętem oku, z brodą siwą co mu, nie kręcąc się, rosła gdyby trawa prostemi grubemi włosy, z usty krzywemi, zapadłemi, z tą jedną ręką białą jakby trupią, chustą przywiązaną do szyi Musze, z drugą w pięść gulowatą zbitą, kościstą, żyłami grubemi oplecioną
Suknia na nim prosta, wełniana, na piersiach była rozwarta i z pod brody przeglądało wyschłe ciało, ze sterczącemi żebry, z pofałdowaną skórą żółtą.
Słuchał opowiadania Jazdon, to usta bezzębne otwierając na pół, to je zaciskając. Oko zamknięte drgało mu, a z otwartego, zakrwawionego płynęła łza długa, po bladym zmarszczonym policzku.
Obok tej twarzy pół umarłéj a jeszcze życiem jakiemś tętniącéj, dwa łby ostrzyżone krótko z obliczami śniademi, bezwłosemi, krągłemi, ze lśniącemi bydlęcą tłustością policzki, obumarłe, zmęczone stały jak dwa kamienne posągi.
W koło rozprawiali przybyli gwarno, przerywając sobie, wtrącając słowa z bólem wielkim, z ogniem rozpaczliwym. Wśród rycerstwa zbrojnego widać było i kilku duchownych. Stał tu wcisnąwszy się i Mistrz Zula domownik Jazdona, nauczyciel Pawlika i kilku księży przyjezdnych z posępnemi twarzami, jak gdyby po nich śmierć przeszła.
Gdy Wojusz i chłopak z koni pozsiadali a poczęli się zbliżać ku dworowi, co z niemałą przychodziło trudnością, bo i koni i ludzi było jak nabito urywana tylko, kawałkami dochodziła ich rozmowa. Chwilami przerywało ją milczenie, to znów głosy się podnosiły razem gwarne i jedne drugie głuszyły.
Ludzie się wynosili z tego koła i cisnęli doń. Zamęt wielki widać było między niemi, jakby głowy potracili i nie wiedzieli co czynili.
Wojusz przybliżając się postrzegł, tuż obok Jazdona, którego niewolni dźwigali, poprawiając mu to rękę, to nogę bezwładną, znanego dawniej Sulisława, brata krakowskiego Wojewody.
Ten jeden miał oblicze wygładzone i spokojne choć posępne, jako ten, co z Bogiem się pojednawszy wie iż na śmierć idzie, i nie dba o to. Odbijał on sam od wszystkich tych rozpłomienionych, po których rysach biegało i męztwo i trwoga, i ból, i co tylko ze zburzonego serca ludzkiego na wierzch krew wynieść może. Jedni rękami chwytali się za włosy i po czołach uznojonych tarli, drudzy podnosili je ku niebu drżące, inni załamywali bezsilnie. U wielu słowo się kłóciło z dłońmi a mowa z postawą.
Stary Jazdon słuchał, a już Wojusz i Pawlik, docisnąwszy się tu, mogli lepiej chwytać te rozbujane słowa, latające jak wicher czasu burzy.
Koniec nam! w więzy wszyscy pójdziemy, lub pod rzezak ich! Koniec nam! mówił ogromny mąż z wąsy szpakowatemi, które zagryzał. Nie oparło się nic tej dziczy, zaleje ona i nas.... a po trupach naszych powali się dalej, het, póki świata stanie, póki ziemi, póki pastwy.
Nie zjedliż nas połowcy, ani drugich prusacy, a i Jaćwa, choć nieraz tysiącami u nas bywali! przerwał drugi. Wszystkich nie pożrą i ci.
Ale bo ich takiej mnogości plugawej niebyło jak świat światem wtrącił inny. Posłuchajcieno tych co od Lublina, od Zawichostu, od Sandomierza zbiegli Wojsko to nic, tłum nic, ćma nic, aleć ich tyle, że ode Dniepru het zawalili ziemię jako mrówię, jako gad. Sta stu tysięcy wylało się tego ze stepów kto to zmoże??