Podniosła głowę i oczami pełnej troski serdecznej ogarnęła jego twarz schmurzoną i gryzące spojrzenia, jakie rzucał na księdza.
A co państwo robią z ziemią?
Dziadek chciał sprzedać, ale pan Karol opiera się temu, za co jestem mu bardzo wdzięczną, bo tak się zżyłam z tym domem, że nie mogłabym bez przykrości pomyśleć, że to już nie nasze. Prawie wszystkie drzewa w ogrodzie, wszystkie żywopłoty sadziła albo matka pana Karola, albo ja. Więc niech pan pomyśli, jakby to było ciężko rozstawać się z tym na zawsze.
No, przecież można gdzie indziej kupić ładniejszą posiadłość.
Tak można, ale ona nie będzie Kurowem odpowiedziała dotknięta, że nie rozumiał i nie odczuwał jej przywiązania do tego kawałka ziemi, na którym się wychowała.
Umilkli, bo kłótnia zawrzała znowu pomiędzy Zajączkowskim i księdzem, który zirytowany bił cybuchem w podłogę i zawołał:
Dobrodzieju mój kochany, ja ci tylko powiem, że ty jesteś Zajączkowski, herbu barania skóra. Jasiek, ognia.
A, Panie Jezu Chryste, co ten ksiądz wygaduje. Tomek, huncwocie jeden, a zakładaj konie ryknął do kuchni, gdzie jego stangret jadł kolację i nie żegnając się wybiegł, ubrał się w ganku i poleciał, ale powrócił za chwilę, bo zapomniał czapki, której szukał po wszystkich pokojach, a znalazłszy ją, przybiegł do stołowego pokoju, huknął pięścią w stół i zawołał wściekle:
Jegomość podziękuj Bogu, że cię ochrania sukienka kapłańska, bo inaczej ja bym jegomościa nauczył, co to jest mówić: Zajączkowski herbu barania skórka, ja bym nauczył krzyczał, bijąc raz po raz w stół.
Nie wylewaj waść herbaty, dobrodzieju mój kochany rzekł spokojnie ksiądz Szymon.
Usiądźcie no, o co tu się gniewać, no siadajcież sąsiedzie zapraszał pan Adam.
Nie usiądę! Noga moja tutaj więcej nie postoi, gdzie mnie obrażają.
Nie wylewaj waść herbaty i jedź z Bogiem szeptał ksiądz, unosząc swoją szklankę, która tańczyła po stole wstrząsanym uderzeniami pięści.
Jezuita, jak Boga jedynego kocham! wrzasnął Zajączkowski, huknął raz jeszcze w stół i poleciał.
Na podwórzu, a potem i na drodze jeszcze słychać było jego głos łączący się z turkotem bryczki, którą odjeżdżał.
Rozgrzana pała, o! Słyszane to rzeczy, żeby się o byle słowo tak obrażać!
A bo mu też ksiądz dojechałeś do żywego mięsa.
To czemu gada głupstwa.
Każdemu wolno mieć swoje zdania.
Pod warunkiem, żeby było poparciem naszego odezwał się ironicznie Karol.
Dobrodzieju mój kochany, a to ten smyk naprawdę odjechał. Jasiek, kanalio daj no ogieńka zawołał oburzony i poszedł do ganku wyglądać za Zajączkowskim. No widzicie, co to za awanturnik. Nakrzyczał, nawymyślał mi i pojechała sobie bestia.
Wróci, przecież to nie pierwszy i nie ostatni raz odezwała się Anka.
Hm, wróci? jużcić, że wróci, ale zawsze, co sobie o nas pomyśli pan Baum.
Pomyśli, że panowie dobrze śpicie, dobrze się odżywiacie i dużo macie czasu, skoro go zużywacie na takie dziecinne kłótnie szepnął ironicznie Karol.
Ksiądz popatrzył na niego groźnie, ale oczy mu się rychło rozjaśniły, wytrząsnął popiół z fajki, nabił w nią tytoniu i podstawiając do zapalenia Jaśkowi, szepnął:
Drażnią cię kły, dobrodzieju mój kochany, to na pluchę
Pożegnał się wkrótce i poszedł do domu.
Milczenie długie zapanowało.
Stary drzemał na swoim fotelu.
Anka ze służącą sprzątała ze stołu, a Karol zatopił się w głębokim fotelu i palił papierosa, spoglądając z ironią na Maksa, który biegał błyszczącymi oczami za każdym ruchem Anki.
Zaraz się też rozeszli spać.
Maks miał łóżko w saloniku od ogrodu.
Noc była cudowna, słowiki rozśpiewywały się coraz tęskniej, aż im zaczęły odpowiadać z nadrzecznych gąszczów kosy i polał się wtedy nieporównanie piękny deszcz dźwięków, który się rozlewał w tej cichej, czarownej nocy czerwcowej, pełnej ciepła bijącego z rozgrzanej ziemi, gwiazd na niebie i zapachu bzów, których były pełne klomby stojące przed oknami.
Maks nie mógł spać.
Otworzył okno i patrzył w okręcony mgłami świat.
Myślał o Ance, gdy naraz usłyszał przyciszony jej głos.
Wychylił się oknem i zobaczył ją siedzącą w oknie swego pokoju, w oficynie przystawionej do dworu pod kątem prostym,
Czemu mi nie chcesz powiedzieć, co cię męczy? prosił głos zwrócony do okna naprzeciw.
Nic mnie nie męczy, jestem zdenerwowany odpowiedział głos drugi.
Zostań dni kilka, to się trochę uspokoisz.
Niewyraźne mruknięcie było odpowiedzią. Potem głos pierwszy mówić począł tak cicho, że Maks nic słyszeć nie mógł, natomiast usłyszał chór żab rechoczący gdzieś w łąkach i turkot wozów jadących szosą, i głosy ptaków śpiewających coraz głośniej.
Księżyc świecił tak jasno, że powłóczył warstwą srebrnawą mokre od rosy liście, a mgły czynił podobne do zwojów srebrnej gazy.
Jesteś romantyczka rozległ się znowu głos męski z akcentem gniewu.
Czy dlatego, że cię kocham? Czy dlatego, że każdą twoją troskę biorę w serce tak mocno, mocniej niż swoje własne, że chciałabym, abyś był zupełnie szczęśliwym?
Nie, nie dlatego, ale dlatego, że bez względu na możliwy katar, chce ci się ze mną mówić przez okno, prawda, że to i przy księżycu, i przy śpiewie słowika.
Dobranoc.
Dobranoc pani.
Okno trzasnęło i biała firanka zasłoniła wnętrze pokoju, rozświecone teraz.
Karol nie odszedł, bo rozległ się trzask zapałki i cienka struga sinego dymu wypłynęła z pokoju i darła się o słomiany okap dachu, palił papierosa.
Maks również zapalił, ale po cichu, żeby nie zauważono, iż słucha.
Był bardzo ciekawym, czy Anka wróci jeszcze i co mówić będą.
Gniew Maksa na Karola rósł co chwila.
Ale okno Anki wciąż było zamknięte, dostrzegł tylko, że za firanką cień jej się ukazywał co chwila i przystawał przy oknie, byłby może nawet usłyszał szelest jej kroków, ale słowiki przeszkadzały i wiatr, który wstał gdzieś z łąk i bagnisk, przyczołgał się po zbożach, co stały czarną ścianą, wdarł się pomiędzy drzewa i zaczął szumieć i trząść bzami, i dmuchał w słomiane poszycie domu, i owiewał mu twarz wilgotnym, przesyconym zapachem zbóż i ciepła oddechem.
Jutro będzie Karczmarek, ten co chce kupić od nas odezwał się znowu głos.
Maks zapatrzył się tak w ogród, że nie widział otwierania okna.
Przecież ojciec nie sprzeda.
Ale tobie może potrzebne te pieniądze.
Tak, potrzeba mi milion zaszemrał głos drwiący.
Karczmarek chce wydzierżawić chociażby, potrzebuje majątku dla zięcia.
To się jutro umówimy.
Cugowe konie weźmiesz do Łodzi, czy sprzedasz?
A po cóż bym brał stare klaki.
Ale dziadek się do nich tak przyzwyczaił mówił smutnie sopran.
To się odzwyczai. Dzieciństwa zawsze ci się trzymają. To może i przeflancować pół ogrodu do Łodzi, może byś chciała zabrać i krówki swoje, i kureczki, i gąski, i prosiaczki byłby cały komplet.
Jeśli sądzisz, że drwiny powstrzymają mnie od zabrania tego, bez czego obyć bym się nie mogła, to się mylisz.
Nie zapomnijże zabrać i portretów rodzinnych. Senatorom Rzeczypospolitej musi być tęskno, tam na strychu, do znalezienia się w Łodzi brzmiał szyderczy głos.