Władysław Stanisław Reymont - Fermenty стр 3.

Шрифт
Фон

Orłowski, chmurny, pod parasolem, spacerował wzdłuż pociągu; chwilami, kiedy przechodził pod oknami, z których nieskończonym potokiem płynęły gamy chromatyczne, ściągał nerwowo brwi, zaciskał silniej, parasol, przyśpieszał kroku i spoglądał na ostatnie, narożne okna nad kancelarją stacyjną, przysłonione szczelnie. Wzdychał, zawracał i chodził dotąd, aż pociąg znowu zaczął sapać, dyszeć, trzeszczeć, szczękać, gwizdać i powlókł się dalej, pozostawiając za sobą obłoki rudego, duszącego dymu, który darł się na strzępy o półnagie drzewa ogródka stacyjnego i rozwłóczył rudawym pasem po równo obciętej ścianie lasu, stojącego tuż nad plantem.

Orłowski powrócił do kancelarji i, skoro się tylko zamknął, Świerkoski się podniósł.

 Chodźcie na wódkę.

 Ja zaraz przyjdę do was; spytam się tylko, gdzie jest osobowy? powiedział Staś, stukając aparatem.

Karaś ze Świerkoskim poszli do bufetu. Paru przemokłych żydów drzemało na ławkach, oczekując na osobowy pociąg, a za bufetem, wciśnięty pomiędzy szafę i piec, przysłoniony gazetą, chrapał głośno bufetowy. W drugim rogu wielkiej, brudnej sali kilku dróżników i robotników grało zatłuszczonemi kartami.

Przeszli do drugiej sali pustej zupełnie.

 Twoje zdrowie, Świerk, i twojego konia, i twojego psa, i twoich szwindlów, bon!

 Zaczekaj, zaraz przyjdzie Babiński, to wypijemy razem.

 Bon, ale powiedz-no, podobno się żenisz, czy tam coś takiego z p. Zofją?

Świerkoski się skrzywił, poskubał bródkę, pobiegał oczyma po sali, wsunął ręce w rękawy i mówił:

 I co ja dałbym jeść żonie? żwir i podkłady chyba?

 No i mech, jak swojemu koniowi.

 Śmiej się przecież jesteś żonaty i wiesz, co kosztuje żona, chociaż twoja to jeszcze anioł.

 Bon, kwadratowy anioł, powiedz.

 A te wszystkie panny, co to jest? gdzie znajdziesz zdrową? gdzie jest mądra, ładna, gospodarna i oszczędna? Jak się znajdzie jaka podobna, to nie ma grosza; jak znowu go ma, to nos do góry i myśli, że królowa, a jakie wymagania!

 O tak, chcą jadać, muszą chodzić w bucikach, mieć suknię, potrzebują czasami jakiej przyjemności, chcą żyć po ludzku; szelmy te panny, czego im się zachciewa! a przytem nie lubią, aby je bić, jak psa albo chłopów zaśmiał się Karaś.

 Gadanie, żebym miał na to, to i ja żyłbym po ludzku, a jeśli oszczędzam, jeśli chcę znaleźć także żonę oszczędną, to tylko dlatego, żeby później żyć po ludzku. O, ja jeszcze będę inaczej żył, będę Wiesz, znam tutaj tylko jedną pannę, z którąbym się choćby jutro ożenił, chociaż wielka pani

 Czy też Grzesikiewicz ożeni się z zawiadowcy córką?

Świerkoski rzucił szybkie spojrzenie na niego, zgiął się, ręce głębiej wsunął w rękawy i nie odpowiedział, bo to przypomnienie Grzesikiewicza przejęło go złością i niechęcią.

Przybiegł Stasio, i zaczęli pić wódkę.

 Muszę się śpieszyć, bo trzeba korespondencje ekspedjować na osobowy.

 Bon, ale jest jeszcze jedno źródło książek, panna Orłowska.

 A, ta, co się truła; nie znam jej zupełnie i widziałem tylko wtedy, kiedy ją przenoszono z wagonu do mieszkania.

 To pan nie znasz całej historji? bon, opowiem.

 Bardzo mało, wiem tylko, że się pogniewała z ojcem, wyjechała do teatru, później się truła, sam nawet o tem czytałem w pismach. Byłem już w Bukowcu, jak zawiadowca jeździł po nią do Warszawy. Co to za panna?

 Warjatka, jak i jej ojciec szepnął Świerkoski.

 Ale piękna i wykształcona, bardzo piękna, majestatyczna kobieta, kształty cudowne, wzrok wspaniały, oczy ogromne i ogniste, cudissimo, że tylko całować.

Zaczął się trząść i śmiać cicho i zacierał ręce.

 Wartoby tak jeszcze coś tego chlapnąć. Panie bufet, sześć mocnych.

 Czemuż odrazu sześć?

 Będzie bon, panie Stasiu, na zapas.

 Słuchajcie no zabrał głos Świerkoski, podnosząc głowę z kolan. Chcę wam coś zaproponować, niezły interes, na którym możemy dobrze zarobić.

 Bon, Świerk, mów.

 Jest do kupienia poręba, niewielka, za tysiąc pięćset rubli, blisko kolei, oglądałem ją niedawno. Śmiało można zarobić na niej tysiąc rubli, mam nawet już zbyt na drzewo do Radomia. Weźmy ją do spółki, interes złoty.

 I to już weź sam, nie mam pieniędzy, a zresztą orżnąłeś mnie zimą na węglach, daj spokój, ja wiem, nie tłumacz się, bo ci powiem, czem jesteś

 O, powiedz, ja się nie pogniewam, z pewnością się nie pogniewam

 Bon! otóż wyszedłeś ze mną, jak świnia, tak bufet! sześć mocnych! krzyknął.

 Tylko tyle, to niewiele i Świerkoski zaczął się śmiać, ściągał na lewą stronę usta, skubał brodę, latał oczyma po twarzach i dalej ciągnął: tak, to niewiele, bo mogłem się urządzić lepiej, a nie zrobiłem tego, to handel, mój kochany.

 Łajdactwo, powiedz! handel ładny, przez trzy miesiące straciłem trzysta rubli, które przeszły do twojej kieszeni, któreś mi wyciągnął.

 Kupmy porębę, to będziesz się mógł odbić, jeśli potrafisz

 Gdzież ta poręba? przystępuję do spółki! zawołał po chwili namysłu Karaś.

 W Karczmiskach u Grzesikiewicza szepnął śpiesznie Świerkoski, oczy mu zamigotały radością, pogładził psa.

 Hi! hi! tydzień temu Szczygielski kupił i już tnie hi!.. hi!.. śmiał się Karaś, porwał się z krzesła, zaczął biegać po sali, trzęsąc się cały, zadowolenie malowało się w jego oczkach. Bufet! sześć mocnych! rzucił we drzwi. Powiem ci, Świerk, że chcesz robić interesa, a głupi jesteś, bo się prędko zmiarkują, robisz łajdactwa, ale małe, marne, głupie, które pachną kratką Wypił wszystkie sześć kieliszków jeden po drugim, zatarł ręce, poklepał drwiąco Świerkoskiego po plecach i wyszedł razem ze Stasiem.

 Zobaczymy zobaczymy szepnął Świerkoski. Łajdactwa, co za łajdactwa? chcę zarobić, chcę mieć pieniądze, więc niech się głupi strzegą. Amiś! chodź synku! Podły ten Szczygielski, taka pyszna poręba. Kopnął psa z gniewu, bo straszny żal nim zatargał, że stracił ten na pewno przewidywany zarobek.

Odebrał z magazynu swój bagaż i naładował na plecy robotnikowi, za którym szedł krok w krok. Staś z okna kancelarji widział, że co chwila Świerkoski obmacuje rogoże i głaszcze. Widział go długo, jak szedł tym swoim krętym, wilczym chodem, rzucając dookoła nieufne spojrzenia.

 Chodź pan, podyktuję panu raport zawołał Orłowski.

Staś przyszedł do pokoju zawiadowcy i czekał, bo Orłowski chodził wzdłuż pokoju, spoglądał w dwa okna peronu, to przez okienko kasowe, wychodzące na korytarz, wychylał głowę i nasłuchiwał.

 Siądź pan przy moim stoliku.

 Przecież

 Nie przecież, bo tamtem, to stół ekspedytora.

Orłowski był zawiadowcą stacji i załatwiał czynności ekspedytora.

 Wszystko jedno chyba, skoro pan pełni obie służby.

 Przysięgam Bogu, że mnie pan irytujesz. Nie wszystko jedno, bo wiedz pan, że napiszemy raport na ekspedytora stacji Bukowiec mówił zupełnie poważnie. Babiński ze zdumieniem spoglądał na niego.

 Panie, sam na siebie raport, co w dyrekcji powiedzą?

 To są głupcy. Porządek, przedewszystkiem porządek i systematyczność, słyszysz pan? Gdybyś się pan trzymał tych zasad, nie zwracałbyś uwagi swojej zwierzchności.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3

Популярные книги автора