– I bunty robią się co dzień – dodał faraon. – A jakież są nasze ogólne dochody i wydatki?
– Na wojsko wydajemy rocznie dwadzieścia tysięcy talentów… Na świątobliwy dwór dwa do trzech tysięcy talentów miesięcznie…
– No?… Cóż dalej?… A roboty publiczne?…
– W tej chwili wykonywają się darmo – rzeki wielki skarbnik, spuszczając głowę.
– A dochody?…
– Ile wydajemy, tyle mamy… – szepnął urzędnik.
– Więc mamy czterdzieści lub pięćdziesiąt tysięcy talentów rocznie – odparł faraon. – A gdzie reszta?…
– W zastawie u Fenicjan, u niektórych bankierów i kupców, wreszcie u świętych kapłanów…
– Dobrze – odparł pan. – Ale jest przecie nienaruszalny skarb faraonów w złocie, platynie, srebrze i klejnotach. Ile to wynosi?
– To już od dziesięciu lat naruszone i wydane…
– Na co?… komu?…
– Na potrzeby dworu – odpowiedział skarbnik – na podarunki dla nomarchów i świątyń…
– Dwór miał dochody z płynących podatków, a czyliż podarunki mogły wyczerpać skarbiec mojego ojca?…
– Ozyrys-Ramzes, ojciec waszej świątobliwości, był hojny pan i składał wielkie ofiary…
– Niby… jak wielkie?… Chcę o tym raz dowiedzieć się… – mówił niecierpliwie faraon.
– Dokładne rachunki są w archiwach, ja pamiętam tylko liczby ogólne…
– Mów!…
– Na przykład świątyniom – odparł wahając się skarbnik – dał Ozyrys-Ramzes w ciągu szczęśliwego panowania około stu miast, ze sto dwadzieścia okrętów, dwa miliony sztuk bydła, dwa miliony worów zboża, sto dwadzieścia tysięcy koni, osiemdziesiąt tysięcy niewolników, piwa i wina ze dwieście tysięcy beczek, ze trzy miliony sztuk chlebów, ze trzydzieści tysięcy szat, ze trzysta tysięcy kruż miodu, oliwy i kadzideł… A prócz tego tysiąc talentów złota, trzy tysiące srebra, dziesięć tysięcy lanego brązu, pięćset talentów ciemnego brązu, sześć milionów kwiecistych wieńców, tysiąc dwieście posągów boskich i ze trzysta tysięcy sztuk drogich kamieni…22 Innych liczb na razie nie pamiętam, ale wszystko to jest zapisane…
Faraon ze śmiechem podniósł ręce do góry, a po chwili wpadł w gniew i uderzając pięścią w stół zawołał:
– Niesłychana rzecz, ażeby garstka kapłanów zużyła tyle piwa, chleba, wieńców i szat, mając własne dochody!… Ogromne dochody, które kilkaset razy przewyższają potrzeby tych świętych…
– Wasza świątobliwość raczył zapomnieć, że kapłani wspierają dziesiątki tysięcy ubogich, leczą tyluż chorych i utrzymują kilkanaście pułków na koszt świątyń.
– Na co im pułki?… Przecież faraonowie korzystają z nich tylko w czasie wojny. Co się tyczy chorych, prawie każdy płaci za siebie albo odrabia, co winien świątyni za kurację. A ubodzy?… Wszakże oni pracują na świątynie: noszą bogom wodę, przyjmują udział w uroczystościach, a przede wszystkim – należą do robienia cudów. Oni to pod bramami świątyń odzyskują rozum, wzrok i słuch, im leczą się rany, ich nogi i ręce odzyskują władzę, a lud, patrząc na podobne dziwowiska, tym żarliwiej modli się i hojniejsze składa ofiary bogom…
Ubodzy są jakby wołami i owcami świątyń; przynoszą im czysty zysk…
– Toteż – ośmielił się wtrącić skarbnik – kapłani nie wydają wszystkich ofiar, ale je zgromadzają i powiększają fundusz…
– Na co?
– Na jakąś nagłą potrzebę państwa…
– Któż widział ten fundusz?
– Ja sam – rzekł dostojnik. – Skarby złożone w Labiryncie nie ubywają, ale mnożą się z pokolenia na pokolenie, ażeby w razie…
– Ażeby – przerwał faraon – Asyryjczycy mieli co brać, gdy zdobędą Egipt tak pięknie rządzony przez kapłanów!…
Dziękuję ci, wielki skarbniku – dodał. – Wiedziałem, że majątkowy stan Egiptu jest zły. Ale nie przypuszczałem, że państwo jest zrujnowane… W kraju bunty, wojska nie ma, faraon w biedzie… Lecz skarbiec w Labiryncie powiększa się z pokolenia na pokolenie!…
Gdyby tylko każda dynastia, tylko dynastia, składała tyle podarunków świątyniom, ile im dał mój ojciec, już Labirynt posiadałby dziewiętnaście tysięcy talentów złota, około sześćdziesięciu tysięcy talentów srebra, a ile zbóż, bydła, ziemi, niewolników i miast, ile szat i drogich kamieni, tego nie zliczy najlepszy rachmistrz!…
Wielki skarbnik pożegnał władcę zgnębiony. Lecz i faraon nie był kontent: po chwilowym bowiem namyśle zdawało mu się, że zbyt otwarcie rozmawiał ze swymi dostojnikami.
Rozdział III
Straż czuwająca w przedpokoju zameldowała Pentuera. Kapłan upadł na twarz przed faraonem i zapytał o rozkazy.
– Nie rozkazywać, ale prosić cię chcę – rzekł pan. – Wiesz, w Egipcie bunty!… Bunty chłopów, rzemieślników, nawet więźniów… Bunty od morza do kopalń!… Brakuje tylko, aby zbuntowali się moi żołnierze i ogłosili faraonem… na przykład Herhora!…
– Żyj wiecznie, wasza świątobliwość – odparł kapłan. – Nie ma w Egipcie człowieka, który nie poświęciłby się za ciebie i nie błogosławił twego imienia.
– Ach, gdyby wiedzieli – mówił z gniewem władca – jak faraon jest bezsilny i ubogi, każdy nomarcha zechciałby być panem swego nomesu!… Myślałem, że odziedziczywszy podwójną koronę, będę coś znaczył… Lecz już w pierwszym dniu przekonywam się, że jestem tylko cieniem dawnych władców Egiptu! Bo i czym może być faraon bez majątku, bez wojska, a nade wszystko bez wiernych sług… Jestem jak posągi bogów, którym kadzą i składają ofiary… Ale posągi są bezsilne, a ofiarami tuczą się kapłani… Ale prawda, ty trzymasz z nimi!…
– Boleśnie mi – odrzekł Pentuer – że wasza świątobliwość mówi tak w pierwszym dniu swego panowania. Gdyby wieść o tym rozeszła się po Egipcie…
– Komuż powiem, co mi dolega?… – przerwał pan. – Jesteś moim doradcą i ocaliłeś mi, a przynajmniej chciałeś ocalić życie, chyba nie po to, ażeby rozgłaszać: co się dzieje w królewskim sercu, które przed tobą otwieram… Ale masz słuszność.
Pan przeszedł się po komnacie i po chwili rzekł znacznie spokojniejszym tonem:
– Mianowałem cię naczelnikiem rady, która ma wyśledzić przyczyny nieustannych buntów w moim państwie. Chcę, ażeby karano tylko winnych, a czyniono sprawiedliwość nieszczęśliwym…
– Niech Bóg wspiera cię łaską swoją!… – szepnął kapłan. – Zrobię, panie, co każesz. Ale powody buntów znam i bez śledztwa…
– Powiedz.
– Nieraz o tym mówiłem waszej świątobliwości: lud pracujący jest głodny, ma za dużo roboty i płaci za wielkie podatki. Kto dawniej robił od wschodu do zachodu słońca, dziś musi zaczynać na godzinę przed wschodem, a kończyć w godzinę po zachodzie. Nie tak dawno co dziesiąty dzień prosty człowiek mógł odwiedzać groby matki i ojca, rozmawiać z ich cieniami i składać ofiary. Ale dziś nikt tam nie chodzi, bo nie ma czasu.
Dawniej chłop zjadał w ciągu dnia trzy placki pszenne, dziś nie stać go na jęczmienny. Dawniej roboty przy kanałach, groblach i gościńcach liczyły się między podatkami; dziś podatki trzeba płacić swoją drogą, a roboty publiczne wykonywać darmo.
Oto przyczyny buntów.
– Jestem najbiedniejszy szlachcic w państwie! – zawołał faraon, targając sobie włosy. – Lada właściciel folwarku daje swoim bydlętom przystojne jadło i odpoczynek; ale mój inwentarz jest wiecznie głodny i znużony!…
Więc co mam robić, powiedz, ty, który prosiłeś mnie, abym poprawił los chłopów?…
– Rozkazujesz, panie, abym powiedział?…
– Proszę… każę… jak wreszcie chcesz… tylko mów mądrze.
– Błogosławione niech będą twoje rządy, prawdziwy synu Ozyrysa! – odparł kapłan. – A oto co czynić należy…
Przede wszystkim rozkaż, panie, aby płacono za roboty publiczne, jak było dawniej…
– Rozumie się.
– Dalej – zapowiedz, ażeby praca rolna trwała tylko od wschodu do zachodu słońca… Potem spraw, jak było za dynastii boskich, ażeby lud wypoczywał co siódmy dzień; nie co dziesiąty, ale co siódmy. Potem nakaż, aby panowie nie mieli prawa zastawiać chłopów, a pisarze bić i dręczyć ich według swego upodobania.