Nie było jeszcze piątej godziny. Może nieładnie jest kłamać… Widocznie Janka miała w tym jakiś poważny cel.
Noel zrobił parę kroków i wrócił.
– Przekręciłem zamek z zewnątrz – szepnął – nie będzie mógł wyjść.
Słyszeliśmy, jak Archibald napuścił wody do wanny, mył się i szorował; a wszystko po ciemku. Na szczęście ojca ani wuja nie było w domu.
– Cicho… – mówił tajemniczo Noel – czekajcie…
Siedzieliśmy wszyscy cichutko.
– Nie pytajcie o nic. Sami ujrzycie…
W końcu Archibald wykąpał się i chciał opuścić łazienkę, ale daremnie. Stukał, pukał, szarpał drzwi. Wszystko bezskutecznie.
Więc Noel podszedł do drzwi i zaczął rozmówki przez dziurkę od klucza.
– Wypuścimy cię, jeżeli zwolnisz nas z danego słowa o rurze wodociągowej. Nie powiemy, zanim nie wyjedziesz.
Przez długi czas nie odpowiadał, tylko się mocował z drzwiami. W końcu przystał.
– Już więcej do tego wstrętnego domu nie przyjadę. Gadajcie, co się wam podoba…
– A więc światła! – zawołał Oswald nieświadom prawdy, która po chwili miała go olśnić.
Noel pobiegł po Jankę, aby zapaliła gaz. Odkręciliśmy zamek i oczom naszym ukazał się widok nieoczekiwany.
Wyobrażaliśmy sobie, że twarz Archibalda będzie purpurowa ze złości albo śmiertelnie blada z rozpaczy, że się może spóźnić na zabawę. Tymczasem była czarna. Czarna z odcieniem granatowym. Wyglądał jak Murzyn. Ręce miał czarne, szyję też i nawet z rannych pantofli wychylały się czarne nogi.
Stanęliśmy jak wryci.
– Czemu się tak na mnie gapicie, jak cielę na malowane wrota? – wrzasnął Archibald.
Milczenie. Milczenie. Milczenie.
Tylko Janka, która najwidoczniej nie zapomniała plamy na fartuchu i spóźnionego listu, zawołała:
– Pan myślał, że podałam panu mydło. Cha, cha, cha! A to była czarna pasta do obuwia, znakomita czarna pasta, która nie puszcza…
I podsunęła mu pod nos lustro, w którym Archibald zobaczył swoje czarne oblicze.
Może przypuszczacie, że widok ten rozśmieszył nas. Przeciwnie, zaległo jakieś przykre milczenie. Archibald odepchnął Jankę wraz z lustrem, pobiegł do swojego pokoju i zamknął się na klucz.
– On nie pójdzie na zabawę! – rzekła Janka i poszła do kuchni.
Dotychczas nie wiem, czy Noel zwierzył się jej. Noel jest mały i nie ma zbyt silnego charakteru, więc może się wygadał. H. O. utrzymuje, że miał pełne prawo zemścić się na człowieku, który nam zrobił taką krzywdę. Sądzę jednak, że Noel żałował, bo gdy Dora pytała, czy pozwoli wywabić czarny kolor z Archibalda, odrzekł, że nie ma nic przeciwko temu.
Ale nic nie było w stanie zmyć z Archibalda czarnego koloru. Ojciec wrócił do domu i strasznie się na nas gniewał. Mówił, żeśmy wykroczyli przeciw obowiązkom gościnności, że się nas wstydzi, że takie postępowanie jest karygodne. Wiele innych słów mówił ojciec, a myśmy to znosili w milczeniu. Nie mogę siebie ani rodzeństwa nazwać ofiarami danego słowa honoru, ale bądź co bądź postąpiliśmy szlachetnie.
Ktoś jednak powiedział ojcu prawdę. Przypuszczam, że Janka. Późno wieczorem przyszedł do nas tatuś i powiedział, że teraz rozumie czarną zemstę Noela i że się już na nas nie gniewa. Potem powiedział Archibaldowi parę słów na stronie. Nazajutrz czarna farba zaczęła schodzić z Archibalda i stanowczo wyglądał sympatyczniej. Gdy przybrał kolor jasnoszary, wrócił do szkoły i napisał do nas list.
List brzmiał, jak następuje:
Kochani Kuzynowie!
Myślę, że byłem gorszy dla was, niż chciałem. Ale nie jestem przyzwyczajony do takich dzieciaków jak wy. Wuj miał rację, bo swoją drogą dotrzymaliście słowa i to nie jest głupstwem. Mam nadzieję, że nie zachowacie do mnie żalu na całe życie. Zdaje się, że nie mam wam nic więcej do powiedzenia.
Wasz kuzyn Archibald
Przypuszczam, że wyrzuty sumienia przeniknęły do tego zimnego serca i może teraz będzie prawdziwym Bastablem. Trudno jednak wilkowi zmienić się w jagnię.
Przypominam sobie, jaki był czarny, gdy wyszedł z kąpieli, a potem wybielał. Czasem i z duszy można wywabić takie czarne plamy. Tylko wanna nie wybielała i trzeba ją było polakierować.
II. Wycieczka do Rzymu10
Rzecz ta działa się przed Bożym Narodzeniem, a że mnóstwo autorów cofa się o całe miesiące, nie widzę powodu, dla którego nie miałbym uczynić tak samo.
Jak wam wiadomo, posiadamy dwóch wujaszków. Jeden to ten odnaleziony wujek indyjski, a drugi wuj Alberta-z-Przeciwka, który dawniej sąsiadował z nami.
Ten wuj Alberta-z-Przeciwka (dla skrócenia wuj Alberta) wpadł na przedziwny i nieszczególny pomysł ożenienia się.
Jako serdeczny przyjaciel, zaprosił nas wraz z ojcem na uroczystość weselną. Ślub miał się odbyć na wsi u rodziców narzeczonej.
Spędziliśmy kilka bardzo miłych dni w oczekiwaniu na wesele. Byliśmy właśnie zajęci wygrzebywaniem kasztanów z popiołu (na usilne prośby, poparte przez wuja Alberta, pozwolono nam bawić się w kuchni). W całym domu panował wyjątkowy nieład i zawracanie głowy, bo coraz to przychodziły z Londynu jakieś pudła i paczki z sukniami, kapeluszami, szlafroczkami, bluzkami i tym podobnymi rzeczami.
Nie pojmuję doprawdy, czemu panna, która wychodzi za mąż, potrzebuje aż tylu sukien, palt i pantofli. Jestem przekonany, że żaden mężczyzna nie pomyślałby o sprawieniu sobie dwóch tuzinów par spodni albo kamizelek, ażeby wziąć w nich ślub.
– To dlatego, że jadą w podróż poślubną do Rzymu – mówiła Ala, kiedyśmy debatowali nad tą kwestią. – Zdaje mi się, że w Rzymie można kupić tylko narodowe stroje.
– Szczęśliwe bestie! – westchnął H. O. – Chętnie bym się z nimi zabrał.
– Nie mówi się „bestie”, bo to jest niegrzecznie – upomniała Dora.
– A więc szczęśliwi ludzie – poprawił H. O.
– Jest to marzeniem mojego życia – westchnął brat-poeta.
– Co jest marzeniem twojego życia? – zapytała Ala.
– Pojechać do Rzymu. Chciałbym, ażeby mnie wzięli z sobą.
– Nie łudź się, nie wezmą cię z sobą – rzekł Dick. – Słyszałem, jak tatuś mówił wczoraj, że podróż i pobyt w Rzymie kosztują strasznie dużo pieniędzy.
– Byłyby to tylko koszta podróży – odparł Noel – zresztą mógłbym jechać trzecią klasą albo i w kufrze. Raz dotarłszy do Rzymu, rychło bym zaczął zarabiać na życie. Układałbym ballady i śpiewał na ulicy. Włosi płaciliby mi lirami za śpiew… w ogóle kraj, w którym pieniądze mają tak śliczną nazwę – „liry”, musi być niezmiernie piękny i poetyczny.
– Ale czybyś potrafił pisać włoskie poezje? – zapytał H. O. szeroko otwierając usta.
– Na razie nie, nauczyłbym się prędko. Zacząłbym od śpiewania pieśni angielskich. Na pewno jest tam mnóstwo ludzi, którzy rozumieją po angielsku. A gdyby nawet nie rozumieli, czy nie wzruszą się gorące południowe serca na widok bladego i smukłego chłopca, który w obcym języku nuci smutne pieśni. Na pewno deszcz lirów sypnąłby mi się pod stopy. O, bo to nie są zimni ludzie Północy! Przecież w naszej ojczyźnie są sami kupcy, piekarze, szewcy, bankierzy, doktorzy lub inni równie mało interesujący obywatele. Tam zaś, pod włoskim niebem, znajdują się sami bandyci, kuglarze, wędrowni muzykanci, którzy tańczą i przygrywają na gitarze.
– W twoim opowiadaniu jest dużo fantazji – przerwał Oswald. – Kasztany gotowe. Weźcie szczypce, ażeby je wybrać z popiołu. H. O., zamknij usta, bo połkniesz wronę.
Zajęliśmy się obieraniem i jedzeniem kasztanów i wyszła nam z głowy cała rozmowa. Dopiero z czasem zrozumieliśmy, jak fatalne następstwa miały lekkomyślne słowa poety.
Nazajutrz rano zwrócił się H. O. do Dory:
– Mam ci coś do powiedzenia, ale w najgłębszej tajemnicy.
Poszli do kąta i szeptali przez pół godziny. Następnie Dora zabrała się do szycia, ale nikomu z nas nie było wolno oglądać jej roboty, tylko H. O. zbliżał się co chwila i mówił Dorze coś do ucha.