– Marysiu!… Marysiu, chodź do nas…
– Marysiu! – krzyknęła baronowa.
– Przecież jestem… Czego pani chce? – odparła nieco zarumieniona służąca.
– Ani mi się rusz z domu!… Oto ma pan… – mówiła baronowa – tak jest po całych dniach. A wieczorem chodzą do nich praczki… Panie! – zawołała składając pobożnie ręce – wygnajcie tych nihilistów25, bo to źródło zepsucia i niebezpieczeństwa dla całego domu… Oni w trupich główkach trzymają herbatę i cukier… Oni kośćmi ludzkimi poprawiają węgle w samowarze… Oni chcą tu kiedy przynieść całego nieboszczyka!…
Zaczęła znowu tak płakać, iż myślałem, że dostanie spazmów.
– Panowie ci – rzekłem – nie płacą komornego, więc bardzo być może…
Baronowej obeschły oczy.
– Ależ naturalnie – przerwała mi – że musicie ich wypędzić… Lecz, panie! – zawołała – jakkolwiek są oni źli i zepsuci, to przecież gorszą od nich jest ta… ta Stawska!…
Zdziwiłem się zobaczywszy płomień nienawiści, jaki błysnął w oczach pani baronowej przy wymówieniu nazwy: Stawska.
– Pani Stawska tu mieszka? – spytałem mimo woli. – Ta piękna?…
– O… nowa ofiara!… – wykrzyknęła baronowa wskazując na mnie i z pałającymi oczyma zaczęła mówić głębokim głosem:
– Ależ, człowieku siwowłosy, zastanów się, co robisz?… Wszakże to kobieta, której mąż oskarżony o zabójstwo uciekł za granicę… A z czego ona żyje?… Z czego się tak stroi?…
– Pracuje kobiecisko jak wół – szepnął rządca.
– O… i ten!… – zawołała baronowa. – Mój mąż (jestem pewna, że to on) przysyła jej ze wsi bukiety… Rządca tego domu kocha się w niej i bierze od niej komorne z dołu co miesiąc…
– Ależ, pani!… – zaprotestował eks-obywatel, a jego oblicze stało się tak rumiane jak nos.
– Nawet ten poczciwy niedołęga Maruszewicz – ciągnęła baronowa – nawet on po całych dniach wygląda do niej oknem…
Dramatyczny głos baronowej przeszedł znowu w szlochanie.
– I pomyśleć – jęczała – że taka kobieta ma córkę, córkę… którą wychowuje dla piekła, a ja… O! wierzę w sprawiedliwość… wierzę w miłosierdzie boskie, ale nie rozumiem… tak… nic nie rozumiem tych wyroków, które mnie pozbawiły, a jej zostawiają dziecko… tej… tej… Panie! – wybuchnęła z nową siłą głosu – możesz zostawić nawet tych nihilistów, ale ją… musisz wygnać!… Niech lokal po niej stoi pustką… będę za niego płacić, byle ona nie miała dachu nad głową…
Ten wykrzyknik już całkiem mi się nie podobał. Dałem znak rządcy, że wychodzimy, i kłaniając się rzekłem ozięble:
– Pozwoli pani baronowa, że w tej sprawie zadecyduje sam gospodarz, pan Wokulski.
Baronowa rozkrzyżowała ręce jak człowiek trafiony kulą w piersi.
– Ach!… więc tak?… – szepnęła. – Więc już i pan i… ten, ten… Wokulski związaliście się z nią?… Ha!… zaczekam tedy na sprawiedliwość boską…
Wyszliśmy, nie zatrzymywani dłużej; na schodach zatoczyłem się jak pijany.
– Co pan wiesz o tej pani Stawskiej? – zapytałem Wirskiego.
– Najuczciwsza kobieta – odparł. – Młode to, piękne i pracuje na cały dom… Bo emerytura jej matki ledwie starczy na komorne…
– Ma matkę?
– Ma. Także dobra kobiecina.
– A ile płacą za lokal?
– Trzysta rubli – odpowiedział rządca. – To, panie, jakbyśmy z ołtarza zdejmowali…
– Pójdziemy do tych pań – rzekłem.
– Z największą chęcią! – zawołał. – A co o nich plecie ta wariatka, niech pan nie słucha. Ona nienawidzi Stawskiej, nie wiem nawet za co. Chyba za to, że jest piękna i ma córeczkę jak cherubinek…
– Gdzie mieszkają?
– W prawej oficynie, na pierwszym piętrze.
Nie pamiętam nawet, kiedy zeszliśmy ze schodów frontowych, a kiedy minęliśmy podwórko i weszliśmy na pierwsze piętro oficyny. Tak ciągle stała mi przed oczyma pani Stawska i Wokulski… Mój Boże! jaka by to była piękna para; ale i cóż z tego, kiedy ona ma męża. Chociaż to są sprawy, do których najmniej miałbym ochoty mieszać się. Mnie się wydaje tak, im wydałoby się owak, a losowi jeszcze inaczej…
Los! los!… on dziwnie zbliża ludzi. Gdybym przed laty nie zeszedł do piwnicy Hopfera, do Machalskiego, nie poznałbym się z Wokulskim. Gdybym jego znowu nie wyprawił do teatru, on może nie spotkałby się z panną Łęcką. Raz mimo woli nawarzyłem mu piwa i już nie chcę powtarzać tego po raz drugi. Niech sam Bóg radzi o swej czeladzi…
Gdy stanęliśmy pode drzwiami mieszkania pani Stawskiej, rządca uśmiechnął się filuternie i szepnął:
– Uważa pan… naprzód dowiemy się, czy młoda jest w domu. Jest co widzieć, panie!…
– Wiem, wiem…
Rządca nie dzwonił, ale zapukał raz i drugi. Nagle drzwi otworzyły się dość gwałtownie i stanęła w nich gruba i niska służąca z zawiniętymi rękawami i z mydłem na rękach, których mógłby jej pozazdrościć atleta.
– O, to pan rządca!… – zawołała. – Myślałam, że znowu jaki tam…
– Cóż, dobijał się kto?… – spytał Wirski z akcentem oburzenia w głosie.
– Nie dobijał się nijaki – z chłopska odparła służąca – ino jeden przysłał dziś bukiet. Mówią, że to ten Marusiewicz z przeciwka…
– Łotr! – syknął rządca.
– Mężczyzny wszystkie takie. Niech mu się co podoba, to zaraz będzie lazł jak ćma w ogień.
– A panie obie są? – spytał Wirski.
Gruba służąca spojrzała na mnie podejrzliwie.
– Pan rządca z tym panem?
– Z tym panem. To plenipotent gospodarza.
– A młody on czy stary? – badała dalej, przypatrując mi się jak sędzia śledczy.
– Widzisz przecie, że stary!… – odparł rządca.
– W średnim wieku… – wtrąciłem. (Oni, dalibóg, niedługo piętnastoletnich chłopców zaczną nazywać starymi.)
– Są obie panie – mówiła służąca. – Tylko co do pani młodszej przyszła jedna dziewczynka wydawać lekcje. Ale pani starsza jest w swoim pokoju.
– Phy! – mruknął rządca. – Wreszcie powiedz pani starszej…
Weszliśmy do kuchni, gdzie stała balia pełna mydlin i dziecinnej bielizny. Na sznurze zawieszonym w pobliżu komina suszyły się również dziecinne spódniczki, koszule i pończoszki. (Jak to zaraz znać, że w mieszkaniu jest dziecko!)
Spoza uchylonych drzwi usłyszeliśmy głos już starszej kobiety.
– Z rządcą?… jakiś pan? – mówiła niewidzialna dama. – Może to Ludwiczek, bo akurat śnił mi się…
– Niech panowie idą – rzekła służąca otwierając drzwi do saloniku.
Salonik nieduży, koloru perłowego. Szafirowe sprzęty, pianino, w obu oknach pełno kwiatów białych i różowych, na ścianach premia Towarzystwa Sztuk Pięknych26, na stole lampa ze szkłem w formie tulipana. Po cmentarnym salonie pani Krzeszowskiej z meblami w ciemnych pokrowcach wydało mi się tu weselej. Pokój wyglądał, jakby oczekiwano na gościa. Ale jego sprzęty zanadto symetrycznie ustawione dokoła stołu świadczyły, że gość jeszcze nie przyjechał.
Po chwili z przeciwległych drzwi wyszła osoba w wieku poważnym, ubrana w popielatą suknię. Uderzył mnie prawie biały kolor jej włosów, obok twarzy mizernej, lecz niezbyt starej i bardzo regularnej. Rysy tej damy były mi gdzieś znajome.
Tymczasem rządca zapiął swój poplamiony surdut na dwa guziki i ukłoniwszy się z elegancją prawdziwego szlachcica rzekł:
– Pozwoli pani zaprezentować: pan Rzecki, plenipotent naszego gospodarza, a mój kolega…
Spojrzeliśmy sobie obaj w oczy. Wyznaję, że byłem trochę zdziwiony naszym koleżeństwem… Wirski spostrzegł to i dodał z uśmiechem:
– Mówię: kolega, gdyż obaj widzieliśmy równie ciekawe rzeczy będąc za granicą.
– Szanowny pan był za granicą? no proszę!… – odezwała się staruszka.
– W roku 1849 i nieco później – wtrąciłem.
– A czy szanowny pan nie zetknął się gdzie przypadkowo z Ludwikiem Stawskim?
– Ależ, pani dobrodziejko! – zawołał Wirski śmiejąc się i kłaniając. – Pan Rzecki był za granicą przed trzydziestu laty, a zięć pani wyjechał dopiero przed czterema…
Staruszka machnęła ręką, jakby odganiając muchę.
– Prawda! – rzekła – co też ja plotę… Ale tak ciągle myślę o Ludwiczku… Niechże panowie raczą spocząć…
Usiedliśmy, przy czym eks-obywatel znowu ukłonił się poważnej damie, a ona jemu.
Teraz dopiero spostrzegłem, że popielata suknia staruszki jest w wielu miejscach pocerowana, i dziwna melancholia ogarnęła mnie na widok tych dwojga ludzi w poplamionym surducie i w pocerowanej sukni, którzy zachowywali się jak książęta. Nad nimi już przeszedł wszystko wyrównywający pług czasu.