Ceres zerknęła na miecz przytroczony do jego pasa. Nesos nie miał pojęcia, jak bardzo mu zazdrościła, gdy przed trzema laty otrzymał ten piękny oręż na urodziny od matki. Jej miecz był stary i należał niegdyś do ich ojca, póki nie cisnął go na stos broni, którą miał zamiar przetopić. Ach, czegóż by nie dokonała z takim mieczem!
- Trzymam cię za słowo – rzekła Ceres z uśmiechem, choć tak naprawdę nigdy nie odebrałaby mu miecza.
- Tego się właśnie spodziewałem – powiedział drwiąco.
Ceres skrzyżowała dłonie na piersi, gdy mroczna myśl przyszła jej do głowy.
- Matka nigdy by na to nie przystała – rzekła.
- Ale ojciec by przystał – odparł Nesos. – Jest z ciebie bardzo dumny.
Miły komentarz Nesosa zbił ją z pantałyku i nie wiedząc, jak zareagować, spuściła wzrok. Bardzo kochała ojca i wiedziała, że i on ją kocha. Jednak z jakiegoś powodu przed oczyma stanęła jej twarz matki. Całe życie pragnęła jedynie, by ją zaakceptowała i pokochała tak samo, jak jej braci. Lecz choć starała się jak tylko potrafiła, Ceres czuła, że nigdy jej nie zadowoli.
Sartes stęknął, wdrapując się na górę. Był o głowę niższy od Ceres i chudy jak patyk, lecz pewne było, że lada dzień zmężnieje. Tak było w przypadku Nesosa. Wyrósł na muskularnego mężczyznę, wysokiego na sześć stóp i trzy cale.
- A ty jak sądzisz? – obróciła się Ceres do Sartesa. – Kto zwycięży?
- Myślę tak jak ty. Brennius.
Uśmiechnęła się i zmierzwiła mu włosy. Sartes zawsze mówił to, co ona.
Znów rozległ się hałas, ciżba zgęstniała i Ceres poczuła panującą wokoło ekscytację.
- Chodźmy – powiedziała. – Nie ma czasu do stracenia.
Nie czekając na nich Ceres zeszła po murze i zeskoczywszy na ziemię puściła się pędem przed siebie. Nie spuszczając fontanny z oczu, biegła przez plac, chcą jak najszybciej znaleźć się obok Rexusa.
Młodzian odwrócił się i jego oczy rozszerzyły się z zadowolenia na jej widok. Wpadła mu w ramiona i poczuła, jak oplata ją rękoma wokół talii i przyciska szorstki policzek do jej twarzy.
- Ciri – rzekł niskim, chropowatym głosem.
Ceres obróciła się i spojrzała w kobaltowoniebieskie oczy Rexusa. Po plecach przeszedł jej dreszcz. Młodzieniec mierzył sześć stóp i jeden cal i był niemal o głowę od niej wyższy. Jasne, szorstkie włosy okalały jego twarz w kształcie serca i pachniał mydłem i świeżym powietrzem. Wielkie nieba, jak dobrze było go znów zobaczyć! Choć Ceres potrafiła poradzić sobie sama niemal w każdej sytuacji, czuła się spokojniejsza, gdy stał obok.
Ceres wspięła się na palce i zarzuciła ramiona na jego grubą szyję. Zawsze widziała w nim jedynie przyjaciela – aż do chwili, gdy usłyszała, jak mówi o rewolucji i podziemnej armii, do której przynależał. „Będziemy walczyć, by wyrwać się spod ucisku” – rzekł jej kilka lat temu. Mówił o rewolucji tak żarliwie, że przez chwilę Ceres uwierzyła, że odebranie władzy panującym jest możliwe.
- Jak udały się łowy? – zapytała z uśmiechem, wiedząc, że nie było go w grodzie przez kilka dni.
- Brakowało mi twego uśmiechu – przeczesał dłonią jej długie włosy barwy różowego złota. – I twych szmaragdowych oczu.
Ceres także za nim tęskniła, lecz nie odważyła się tego przyznać. Za bardzo obawiała się, że straci przyjaciela, jeśli coś między nimi zajdzie.
- Rexusie – powiedział Nesos, dobiegając do nich. Uścisnął jego przedramię. Sartes deptał mu po piętach.
- Nesosie – odrzekł głębokim, władczym głosem. – Nie pozostało nam wiele czasu, jeśli chcemy dostać się do środka – dodał, kiwając głową do pozostałych.
Ruszyli przed siebie szybkim krokiem, mieszając się z ciżbą zmierzającą ku Stade. Żołnierze imperialni byli wszędzie, popędzając lud naprzód. Niektórzy z nich dzierżyli w dłoniach pałki albo baty. Im bliżej byli drogi prowadzącej na Stade, tym bardziej ciżba gęstniała.
Wtem Ceres usłyszała jakiś rumor przy jednym z kramów i instynktownie obróciła się w tamtą stronę. Spostrzegła, że wokół małego chłopca, otoczonego z obu stron dwoma żołnierzami imperialnymi i handlarzem, utworzył się wielki pusty krąg. Kilku gapiów przeszło obok, a inni przypatrywali się stojąc dokoła.
Ceres rzuciła się naprzód i ujrzała, jak jeden z żołnierzy wytrąca jabłko z dłoni chłopca i chwyta go za rękę, szarpiąc mocno.
- Złodziej! – warknął mężczyzna.
- Litości, proszę! – krzyknął chłopiec, po którego ubrudzonych, wychudłych policzkach staczały się łzy. – Byłem tak bardzo... głodny!
Ceres współczuła chłopcu z całego serca, gdyż odczuwała taki sam głód – i wiedziała, że żołnierze Imperium nie znają litości.
- Puśćcie chłopca – odezwał się ze spokojem przyciężki krępy handlarz, machnąwszy dłonią. Promienie słońca odbiły się od jego złotego sygnetu. – Od jednego jabłka nie zubożeję. Mam ich setki – i roześmiał się cicho, jak gdyby pragnąc załagodzić sytuację.
Ciżba zebrała się jednak wokoło i ucichła, gdy żołnierze zwrócili się ku handlarzowi, pobrzękując wypolerowaną zbroją. Ceres zamarło serce – nikt nigdy nie ryzykował konfrontacji z Imperium.
Jeden z żołnierzy podszedł groźnie do handlarza.
- Stajecie w obronie przestępcy?
Handlarz patrzył to na jednego, to na drugiego żołnierza i zdał się nagle niepewny. Wtem jeden z nich odwrócił się i zdzielił chłopca w twarz, aż rozległ się obrzydliwy chrupot, który sprawił, że po plecach Ceres przeszedł dreszcz.
Chłopiec upadł ciężko na ziemię, a ciżba wydała stłumiony okrzyk.
Wskazując palcem na handlarza, żołnierz powiedział:
- By dowieść swej lojalności wobec Imperium, przytrzymasz chłopca, gdy będziemy go chłostać.
Handlarz spoważniał, a czoło zrosił mu pot. Ku zdumieniu Ceres, nie ustąpił.
- Nie – odrzekł.
Drugi żołnierz postąpił groźnie dwa kroki w jego stronę, a jego dłoń powędrowała ku rękojeści miecza.
- Zrobisz to, albo zetniemy cię, a twój kram spalimy na popiół – powiedział mężczyzna.
Okrągła twarz handlarza sposępniała i Ceres widziała, że się poddał.
Wolnym krokiem podszedł do chłopca i ujął go za ręce, przyklękając przed nim.
- Proszę, wybacz mi – rzekł, a w oczach stanęły mu łzy.
Chłopiec jęknął, po czym zaczął krzyczeć, próbując wyrwać się mężczyźnie z rąk.
Ceres widziała, że malec cały się trzęsie. Chciała iść dalej w stronę Stade i nie patrzeć na to, lecz jej stopy jak gdyby wrosły w ziemię i nie potrafiła oderwać oczu od tego okrucieństwa.
Jeden z żołnierzy rozdarł tunikę chłopca, a drugi zakręcił nad nim biczem. Większość gapiów zachęcała żołnierzy okrzykami do chłosty, choć kilku mamrocząc coś pod nosem odeszło ze zwieszonymi nisko głowami.
Nikt nie stanął w obronie złodzieja.
Z chciwym, niemal szaleńczym wyrazem twarzy żołnierz uderzał biczem w plecy chłopca, aż ten krzyczał z bólu. Świeże rany broczyły krwią. Żołnierz uderzał raz za razem, aż chłopcu opadła głowa i umilkł.
Ceres pragnęła rzucić się naprzód i ocalić malca. Wiedziała jednak, że oznaczałoby to jej śmierć – i wszystkich tych, których kocha. Zwiesiła ramiona. Czuła się bezradna i pokonana. Poprzysięgła sobie w duchu, że pewnego dnia pomści tego chłopca.
Przyciągnęła do siebie Sartesa i zakryła mu oczy, desperacko pragnąc go chronić, dać mu jeszcze kilka lat niewinności, choć na tych ziemiach nikomu nie była ona tak naprawdę dana. Zmusiła się, by nie iść za głosem instynktu. Jako mężczyzna musiał widzieć te przejawy okrucieństwa nie tylko dlatego, by przywyknąć, lecz także dlatego, by jednego dnia stać się silnym ogniwem rebelii.
Żołnierze wyrwali chłopca z rąk handlarza i rzucili jego bezwładne ciało na tył drewnianego wozu. Handlarz przysłonił dłońmi twarz i załkał.
Po kilku chwilach wóz ruszył już w drogę i przed chwilą jeszcze pusty plac zapełnił się znów ludźmi, którzy krążyli to tu, to tam, jak gdyby nic się nie stało.