– Czyli dokąd? – zapytał Raymond.
Strażnik uśmiechnął się paskudnie w odpowiedzi.
– Słyszycie, chłopaki? – rzekł. – Chcą wiedzieć, dokąd jadą.
– Niebawem się przekonają – odparł woźnica i trzasnął wodzami, by pospieszyć trochę konie. – Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy cokolwiek wyjawiać przestępcom poza tym, że spotka ich wszystko, na co zasługują.
– Zasługują? – zapytał Garet z tyłu wozu. – Nie zasługujemy na to. Nie zrobiliśmy nic złego!
Raymond usłyszał krzyk swego brata, gdy jeden z jeźdźców zdzielił go w plecy.
– Myślisz, że ktokolwiek dba o to, co masz do powiedzenia? – warknął mężczyzna. – Sądzisz, że każdy, kogo wieźliśmy tą drogą nie próbował zapewniać nas o swej niewinności? Książę orzekł, że jesteście zdrajcami, czeka was więc śmierć zdrajców!
Raymond chciał przysunąć się do brata i upewnić się, że nic mu nie jest, ale nie pozwalały na to kajdany, którymi go skuto. Przeszło mu przez myśl, by powtórzyć, że naprawdę nic nie zrobili, spróbowali się jedynie sprzeciwić uciskowi, gdy próbowano wszystko im odebrać, lecz w tym właśnie tkwiło sedno całej sprawy. Książę i możnowładcy robili, co im się podobało, zawsze tak było. Było oczywiste, że książę mógł posłać ich na śmierć, bo takie prawo tutaj panowało.
Na tę myśl Raymond szarpnął się i pociągnął kajdany, jak gdyby sama siła miała wystarczyć, by się uwolnił. Metal z łatwością utrzymał go w miejscu, pozbawiając nikłych ostatków sił. Młodzieniec osunął się ponownie na deski.
– Popatrzcie no, próbują się uwolnić – powiedział kusznik ze śmiechem.
Raymond zobaczył, że woźnica wzrusza ramionami.
– Będą się szarpać mocniej, gdy przyjdzie czas.
Raymond chciał zapytać, co mają na myśli, ale wiedział, że nie może liczyć na odpowiedź, a jedynie na pobicie, podobnie jak jego brat. Siedział więc cicho, gdy wóz toczył się dalej chybotliwie po polnej drodze. Była to, jak sądził, część udręki. Nie wiedzieli, dokąd jadą, a zarazem byli świadomi własnej bezradności – byli całkowicie niezdolni zrobić nic, by choćby dowiedzieć się, dokąd zmierzają, nie mówiąc już o zawróceniu wozu.
Wóz toczył się przez pola, obok kęp drzew i leżących w poddańczej ciszy wiosek. Ziemia wokół nich stopniowo się wznosiła, aż utworzyła wzgórze, na którym stał fort niemal tak stary, jak samo królestwo. Kamienne ruiny leżały na szczycie niczym świadectwo królestwa, które było tu przed obecnym.
– Jesteśmy prawie na miejscu, chłopcy – odezwał się woźnica z uśmiechem, który świadczył o tym, że zdecydowanie za bardzo mu się to podoba. – Gotowi, żeby przekonać się, co obmyślił dla was książę Altfor?
– Książę Altfor? – zapytał Raymond, nie wierząc własnym uszom.
– Temu waszemu bratu udało się zabić poprzedniego księcia – rzekł kusznik. – Cisnął włócznią prosto w jego serce obok dołu, i uciekł jak ten tchórz. A teraz wy zapłacicie za jego zbrodnie.
W chwili, gdy to powiedział, w Raymondzie zawrzało od natłoku myśli i uczuć. Jeśli Royce naprawdę to zrobił, znaczyło to, ze jego przyrodni brat dokonał czegoś ogromnie ważnego dla wolności ludu i zdołał uciec. Oba te wydarzenia były powodem do radości. Zarazem Raymond mógł sobie tylko wyobrażać, w jaki sposób syn poprzedniego księcia będzie chciał pomścić ojca, a że nie mógł dokonać zemsty na Roysie, logiczną koleją rzeczy było, że uweźmie się na nich.
Raymond spostrzegł się, że przeklina Genevieve. Gdyby jego brat nigdy jej nie ujrzał, nic z tego by się nie zdarzyło, a ona wszak nawet nie dbała o Royce’a, prawda?
– O – odezwał się kusznik. – Chyba zaczynają rozumieć.
Konie ciągnęły wóz, poruszając się równym tempem stworzeń, które nawykły już do swego zadania, i które wiedziały, że one przynajmniej powrócą z miejsca, w które się udają.
Pięli się pod górę i Raymond wyczuł wzrastający niepokój w swych braciach. Garet wiercił się to w tę, to we w tę, jak gdyby szukał sposobu, by się uwolnić i wyskoczyć z wozu. Jeśli zdoła, Raymond miał nadzieję, że wykorzysta tę szansę, puści się biegiem przed siebie i nawet nie obejrzy, choć wiedział, że jeźdźcy najpewniej zdołaliby go ściąć, nim przebiegłby kilkanaście kroków. Lofen zaciskał i rozluźniał pięści, szepcząc coś, co brzmiało jak modlitwa. Raymond wątpił, by miało im to pomóc.
Wreszcie dotarli na szczyt wzgórza i Raymond zobaczył, co ich tam czekało. To wystarczyło, by skulił się z tyłu wozu, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu.
Na szczycie wzniesienia poustawiano wiszące na łańcuchach w cieniu powalonej wieży klatki w kształcie człowieka. Skrzypiały, poruszane podmuchami wiatru. Były w nich ciała, niektóre obrane do kości przez padlinożerców, inne na tyle nienaruszone, że Raymond widział przerażające rany i ślady ugryzień, które je pokrywały, oparzenia i miejsca, gdzie skóra wyglądała jak odcięta długimi nożami. Na niektórych ciałach wycięto symbole i Raymond rozpoznał jedną z kobiet, którą wyprowadzono wcześniej z ich celi. Na jej ciele ktoś powycinał kręte znaki i runy.
– Pictowie – wyszeptał Lofen z widocznym przerażeniem, ale Raymond zauważył, że to nie najgorsze, co ich czekało. Ludzie w klatkach byli poranieni tak, jakby zostali torturowani i zabici, pozostawieni na pastwę tych dzikich, którzy akurat się tu pojawili, lecz to, co leżało na głazie pośrodku wzniesienia było znacznie gorsze.
Sam głaz miał kształt płyty. Wyryte na nim były symbole dzikich i znaki, które mogłyby być magiczne, gdyby magia była teraz powszechna. Leżały na nim szczątki mężczyzny i najgorsze było to, że pojękiwał z udręką, choć nie miał ku temu prawa. Jego ciało było pocięte i oparzone, poznaczone śladami ugryzień i równymi śladami szponów, lecz mimo tego, choć zdawało się to niemożliwe, żył.
– Zwą to głazem życia – powiedział woźnica z uśmieszkiem, który zdradzał, że wiedział doskonale, jak bardzo Raymond się teraz bał. – Mówią, że ongiś uzdrowiciele używali ich, by utrzymać ludzi przy życiu, gdy szyli i pracowali. My znaleźliśmy dla niego lepszy użytek.
– Lepszy? – zapytał Raymond. – To jest…
Nie przychodziły mu nawet na myśl słowa, którymi mógłby to określić. “Złe” nie było wystarczające. Nie było to zbrodnia wobec ludzkich praw, lecz coś, co stało w sprzeczności ze wszystkim, co istniało w naturze. Było to niewłaściwe w sposób, który zdawał się stać przeciwko wszystkiemu, czym było życie, rozsądek i porządek.
– To czeka zdrajców, chyba że poszczęści im się i zginą wcześniej – powiedział woźnica. Skinął głową do tych dwóch, którzy jechali obok wozu. – Uprzątnijcie to. Cokolwiek zrobił, teraz już nie jego kolej. Oczyśćcie klatki, żeby przyciągnąć zwierzęta.
Dwaj strażnicy niechętnie zabrali się do pracy i Raymond uciekłby w tej chwili, gdyby mógł, ale kajdany trzymały zbyt mocno. Nie mógł nawet unieść się ponad krawędź boku wozu, nie mówiąc już o tym, by go przeskoczyć. Strażnicy zdawali się wiedzieć o tym i przechodzili bez pośpiechu od jednej klatki do drugiej, wyciągając z nich ciała mężczyzn i kobiet i rzucając je na ziemię. Niektóre z nich rozpadały się, i części ciała leżały porozrzucane na zboczu wzgórza, póki nic ich nie pożarło.
Kobieta, która była z nimi w celi, otarła się o leżący na środku zbocza głaz, gdy odrzucili jej ciało na bok, i jej oczy otworzyły się szeroko. Wydała z siebie krzyk, który – jak Raymond był pewien – będzie nawiedzał go, póki nie umrze. Był tak przenikliwy i pełen bólu, że nie mógł nawet domyślać się, jakie męki tutaj znosiła.
– Musiała jeszcze żyć – powiedział strażnik z kuszą, gdy inni odsuwali jej ciało od głazu. Zamilkła ponownie, gdy tylko przestała go dotykać, lecz dla pewności kusznik przeszył jej pierś bełtem, nim rzucili ją na bok.