Brzegi najbliższej wyspy zasypane były piaskiem, ale plaże te otaczały skały i rafy, pomiędzy którymi zdecydowanie zbyt szybko kołysały się fale. Przypatrując się im, Royce pomyślał, że być może lepiej byłoby skierować się ku którejś z pozostałych wysp, omijając z daleka tę – pomimo niebezpieczeństwa, w jakim się znajdowali.
Wtem Gwylim zawył i był to długi, niski, ostrzegawczy skowyt. Na ten dźwięk Royce zawrócił Iskrę nad tratwę, by spojrzeć w dół jej oczyma. Z góry Royce spostrzegł cień w wodzie, zbliżający się do nich raptownie…
– To ten stwór! – wrzasnął, opuszczając świadomość Iskry i powracając do swojej w chwili, gdy bestia wyłoniła się z wody tuż za tratwą. Jej wijące się cielsko przywodziło na myśl węgorza, miało także rozłożyste płetwy, a jej kły lśniły w słońcu.
Stwór rzucił się do wody nieopodal tratwy, posyłając w ich stronę ogromną falę, która nieomal ich wywróciła. Royce po części sądził, iż taki właśnie był jego zamiar; być może spostrzegł, że ludzi łatwiej pożreć, gdy unoszą się w wodzie.
Dobył kryształowego miecza, nie wiedząc, co innego mógłby zrobić.
Stwór wynurzył się z wody po raz kolejny i Royce ciął mieczem, zadając mu jedynie draśnięcie, gdy bestia zatrzymała się, górując nad nim. Opuściła na niego ślepia, jak gdyby chciała sprawdzić, co też takiego zadało jej ból. Rzuciła się na Royce’a, kłapiąc zębiskami, a młodzieniec odskoczył na sam kraniec tratwy, zamachując się na stwora. Gwylim, który był niedaleko, rzucił się na bestię i wbił w nią kły.
Stwór rzucił się znowu na Royce’a, a ten obracając się odskoczył przed jej atakiem, czując jak jej płetwy uderzają z impetem w jego zbroję. Zgadywał, że gdyby nie ona, stwór rozpłatałby go na dwoje, lecz nawet w niej poczuł, że traci dech i upadł na kolana.
Stwór obrócił się raz jeszcze i Royce wiedział, że tym razem nie zdoła przed nim umknąć.
Wtem obok pojawił się Bolis ze swoją prowizoryczną włócznią w dłoni i cisnął nią niczym harpunem w wieloryba, mierząc w łeb bestii. Broń trafiła w jedno z ogromnych ślepi morskiego węża, który wrzasnął z bólu. Ten dźwięk niósł się jeszcze echem nad wodą, gdy stwór uderzył Bolisa i zrzucił go z tratwy.
Ku zaskoczeniu Royce’a, Neave rzuciła się na tratwę, chwyciła rycerza i przyciągnęła go do siebie. Royce spostrzegł, że i Mark rusza przed siebie. Zdążyli w sam czas – ledwo wyciągnęli broczącego krwią rycerza z wody, a w miejscu, w którym przed chwilą się znajdował, pokazała się wielka paszcza potwora. Royce dał krok naprzód i znów zadał cios kryształowym mieczem, i znów polała się krew.
To jednak nie starczyło; wąż morski był zbyt wielki, by miało go uśmiercić kilka ciosów mieczem – nawet takim, jak ten. Stwór dał nura pod wodę i Royce zobaczył, że się oddala, a jego cielsko wije się pomiędzy falami.
– Ucieka – stwierdził Bolis, przyciskając dłonie do ran na piersi.
Royce pokręcił głową.
– Nie podda się tak łatwo.
– Ale odpływa – nie ustępował rycerz. – Walczyliśmy z nim, raniliśmy go, a teraz oddala się w poszukiwaniu łatwiejszej ofiary.
Royce potrząsnął głową.
– Nie ma innej ofiary, a my nie raniliśmy go aż tak mocno. On nie ucieka, a próbuje odzyskać siły.
I w rzeczy samej, Royce spostrzegł w oddali, że stwór zawraca i wijąc się płynie w ich stronę.
– Do wioseł! – krzyknął Royce. – W tym nasza jedyna nadzieja!
Wetknął kryształowy miecz do pochwy, chwycił za wiosło i zaczął wiosłować do brzegu najbliższej z wysp, nie dbając już o to, czy zniesie ich prąd, czy nie. Reszta także pojęła, co się dzieje i wiosłowała co sił, nie zważając na odniesione rany.
Royce poczuł, jak nurt porywa ich tratwę, przyciągając ja ku brzegowi. Za nimi spod wody wynurzył się łeb morskiego węża, a jego paszcza rozwarła się szeroko, gotowa ich pochłonąć.
Spojrzał w dół oczami Iskry i dostrzegł przed nimi nagie skały, wyraźnie widoczne z lotu ptaka, lecz przysłonięte falami. Royce wskazał w tamtą stronę.
– Na prawo!
Wszyscy zaczęli żywo wiosłować, kierując tratwę na prawo, choć nurt pchał ją w przód. Opłynęli skały, omijając je o włos i gdy Royce obejrzał się za ramię, zobaczył, że morski wąż zatrzymał się na nich i wije się, próbując się uwolnić, po czym odwraca się i znika w morskiej głębinie.
Royce rozglądał się już jednak w poszukiwaniu kolejnych skał. Byli już zbyt blisko wyspy, by móc skierować się w inną stronę, a nurt nieuchronnie pchał ich naprzód. Jedyna ich nadzieja kryła się w tym, by omijać skały.
– Na lewo! – krzyknął Royce.
Wiosłowali żywo i zdołali opłynąć kolejną grupę nagich skał, ale teraz przed nimi pojawiła się rafa, i Royce nie widział, by mogli ją w jakikolwiek sposób ominąć.
– Trzymajcie się! – zawołał do reszty i zobaczył, jak chwytają się tratwy w chwili, gdy uderza o skały pod powierzchnią wody. Royce poczuł, że leci do przodu i po raz drugi tego dnia znalazł się w wodzie, z trudem próbując utrzymać się na powierzchni.
Mark nie mylił się co do jego zbroi – było niemożliwe, by dało się w niej pływać, a jednak było nie gorzej, niż jak gdyby pływał w zwykłym odzieniu. Kopiąc mocno nogami, wypłynął na powierzchnię, gdzie podchwycił go nurt i popchnął naprzód.
Woda wypchnęła ich na ląd z siłą, która mogłaby ich porządnie poobijać i Royce upadł z impetem na piasek, gdy fala wyrzuciła go na plażę. Leżał, pojękując z bólu, a obok siebie na piasku zobaczył resztę – rannych Bolisa i Matilde, poobijanych Neave i Marka. Nawet Gwylim zdawał się być sponiewierany tym przeżyciem, pomimo tego, jak szybko jego rany goiły się wcześniej.
– Żyjemy – odezwał się Mark i Royce usłyszał zdumienie w głosie przyjaciela. Po części podzielał to odczucie, wraz z radością, że jego kompani byli bezpieczni.
Nie, nie byli bezpieczni.
Przeżyli – to prawda – ale patrząc na wodę, Royce spostrzegł, że ich tratwa rozpadła się już na kawałki, które poniosły fale. Nie mieli teraz jak powrócić ani nawet przedostać się na inną z wysp.
Dotarli na jedną z Siedmiu Wysp, ale wyglądało na to, że na niej utknęli.
Rozdział szósty
Popiół wędrował w stronę portu, wszędzie dokoła siebie dostrzegając znaki. Z lotu ptaków odczytał, że właśnie tą drogą ma iść. W spienionej wodzie strumienia zaś, że ma wyprawić się za morze.
Wciąż widział także Royce’a, za każdym razem, gdy tylko zamknął oczy.
Ten obraz nie znikał od chwili, gdy wciągnął w płuca dym kapłanów i ujrzał różne wersje przyszłości. Ujrzał, co się stanie, jeśli nic się nie zmieni. Widział okrucieństwo, ból i śmierć.
– I dokonałem wyboru – powiedział do siebie. Te słowa wzbudziły w Popiele dziwne odczucie. Był Angarthimem, jednym spośród tych, którzy wędrują po świecie, nadając przyszłości taki bieg, jaki kapłani uznają za właściwy, i oddając tych, którzy musieli zginąć, ciemności, która następowała po śmierci. Angarthim nie dokonywał wyborów, nie próbował zmienić przeznaczenia.
– Kapłani zrobili to pierwsi – wyszeptał Popiół. Podniósł głowę, wypatrując potwierdzenia, że postępuje słusznie, i odnalazł je w przesuwających się po niebie obłokach, które ułożyły się w kształty odzwierciedlające te ze świętych ksiąg.
Kapłani usiłowali zmienić bieg wydarzeń, skierować je na inny tor, by uniknąć swego zniszczenia podczas tego, co miało nadejść. Wydarzenia nie toczyły się tak, jak chciało przeznaczenie i ktoś musiał dokonać teraz wyboru – i zrobić to dla wszystkich. Tą osobą był Popiół.
– Zadam temu kres – powiedział. – Zatrzymam zniszczenie, które ma nadejść. Sprawię, że świat będzie lepszy.
Aby tego dokonać, musiał oczywiście powstrzymać Royce’a. Popiół widział różne wersje przyszłości, jedna po drugiej piętrzyły się przed nim. Jedynie nieliczne spośród nich kończyły się dobrze, jednak prawdą było, iż w większej części z nich czyny Royce’a prowadziły do wojny i czegoś gorszego jeszcze niż wojna: siały spustoszenie na ziemi, któremu trzeba było zapobiec.