Александр Дюма - Hrabia Monte Christo стр 11.

Шрифт
Фон

Caderousse spojrzał na Fernanda – był blady jak trup.

– Ofiara tym większa – mówił następnie Danglars – że dziewczyna, którą traci, jest naprawdę śliczna. Do stu tysięcy diabłów, co za szczęściarz, ten nasz przyszły kapitan! Chciałbym choć przez dwanaście godzin być na jego miejscu.

– Idziemy? – odezwał się słodki głos Mercedes. – Wybiła już druga, a jesteśmy umówieni piętnaście po drugiej.

– Tak, chodźmy już, chodźmy – rzekł Dantès, podnosząc się żywo.

W tejże chwili Danglars, który nie spuszczał z oka Fernanda siedzącego przy oknie, spostrzegł, jak ten otworzył błędne oczy, zerwał się nagle jak piorunem rażony i upadł na powrót na parapet. Jednocześnie na schodach rozległ się przygłuszony hałas, stuk pomieszany z głosami i szczękiem broni, stłumił gwar na sali, jakkolwiek był on duży, zwracając powszechną uwagę: wśród biesiadników zapadło milczenie pełne niepokoju. Hałas się zbliżył, na koniec dały się słyszeć trzy mocne uderzenia we drzwi; wszyscy spojrzeli po sobie ze zdziwieniem.

– W imieniu prawa – ozwał się grzmiący głos, któremu nikt nie śmiał odpowiedzieć.

Drzwi otwarły się natychmiast; wszedł komisarz przybrany we wstęgę, a za nim czterech zbrojnych żołnierzy z kapralem na czele. Niepokój zamienił się w trwogę.

– O cóż to chodzi? – zapytał pan Morrel, przystępując do komisarza, którego znał osobiście. – Niezawodnie jakaś pomyłka, panie komisarzu.

– Jeśli pomyłka, panie Morrel, bądź pan pewien, że natychmiast ją wyjaśnimy. Tymczasem mam tu rozkaz aresztowania i choć przykro mi, że muszę spełnić takie zlecenie, trzeba je jednak wykonać. Który z was, panowie, nazywa się Edmund Dantès?

Wszyscy zwrócili spojrzenia na młodzieńca, który choć mocno poruszony, zachował jednak godność i postąpił krok naprzód:

– To ja. Czego pan sobie życzy?

– Edmundzie Dantès, aresztuję cię w imieniu prawa.

– Aresztuje mnie pan! – rzekł Edmund i pobladł lekko. – Ale za co?

– Nie wiem, za co, ale na pierwszym przesłuchaniu dowiesz się pan niezawodnie.

Pan Morrel zrozumiał, że w takiej sytuacji na nic zda się opór: komisarz przepasany urzędową wstęgą przestaje być człowiekiem, ale jest uosobieniem prawa, zimnym na wszystko, niemym i głuchym. Stary Dantès rzucił się tymczasem na urzędnika z płaczem i prośbami; są rzeczy, których serce ojca czy matki nigdy nie zrozumie. Łzy na nic się nie zdały, rozpacz jego jednak była tak wielka, że wzruszyła komisarza.

– Uspokój się pan – rzekł – być może syn twój nie dopełnił jakiejś formalności celnej lub sanitarnej, i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, skoro tylko udzieli potrzebnych objaśnień, uwolnią go natychmiast.

– A cóż to wszystko znaczy? – zapytał Caderousse, zmarszczywszy brwi, Danglarsa, który udawał zdumionego.

– Skąd mogę wiedzieć? – odparł Danglars. – Tyle wiem, co ty; widzę, co się dzieje, nic nie rozumiem i sam nie wiem, co mam na to powiedzieć.

Caderousse poszukał wzrokiem Fernanda, ale Fernanda już nie było.

I cała scena z poprzedniego dnia przedstawiła mu się nagle w przerażającym świetle. Powiedziałbyś, że nieszczęście to zdarło zasłonę, którą wczoraj pijaństwo nałożyło na jego pamięć.

– Aha – rzekł chrapliwym głosem – a może to skutki żartu, o którym wczoraj mówiłeś, panie Danglars? Jeśli tak, to biada temu, kto się nań poważył, bo to straszliwa psota!

– A skąd! – zawołał Danglars. – Wiesz przecież dobrze, że podarłem papier w drobne kawałki.

– Nie podarłeś go – rzekł Caderousse – tylkoś go zmiął i rzucił w kąt, ot, i tyle.

– Bądź cicho, nie widziałeś tego, byłeś pijany.

– A gdzie Fernand? – spytał Caderousse.

– Skąd mogę wiedzieć? – odpowiedział Danglars. – Poszedł pewnie za swymi interesami. Ale dajmy spokój próżnemu gadaniu, zajmijmy się raczej naszymi nieszczęśliwymi przyjaciółmi.

Dantès tymczasem pożegnał każdego z przyjaciół uściskiem ręki i oddał się w ręce komisarza.

– Nie troskajcie się, wszystko się wyjaśni i może nie dojdę nawet do drzwi więzienia.

– O, z pewnością, głowę za to daję – rzekł Danglars, który w tej chwili zbliżył się właśnie, jak już mówiliśmy, do Edmunda.

Dantès zszedł po schodach, z komisarzem policji na przodzie a żołnierzami wokół. Karetka z otwartymi drzwiczkami stała już gotowa. Dantès wsiadł, a za nim komisarz i dwóch żołnierzy. Drzwiczki zamknięto i karetka skierowała się do Marsylii.

– Żegnaj, Edmundzie, żegnaj! – krzyknęła Mercedes, wychylając się za poręcz galeryjki.

Więzień usłyszał ten ostatni krzyk, który jak łkanie wyrwał się z piersi narzeczonej, wychylił głowę przez drzwiczki i zawołał: „Do widzenia, Mercedes!” – po czym karetka znikła za rogiem twierdzy Świętego Mikołaja.

– Poczekajcie tu na mnie – rzekł pan Morrel. – Biorę natychmiast fiakra, jadę co prędzej do Marsylii i dam wam znać natychmiast, co się stało.

– Jedź pan – zawołali wszyscy razem. – Jedź i wracaj co rychlej.

Po tym podwójnym odjeździe wszyscy trwali jeszcze przez chwilę w osłupieniu. Starzec i Mercedes zdawali się niemi, każde w swej boleści pogrążone. Na koniec spotkały się ich oczy, spojrzeli na siebie, jak ludzie jednym ciosem ugodzeni, i rzucili się sobie w objęcia. Tymczasem Fernand wrócił, nalał sobie szklankę wody, wypił i usiadł na krześle. Przypadek zrządził, że na krzesło obok opadła Mercedes, wysunąwszy się z objęć starca. Fernand odsunął się instynktownie.

– To on – rzekł Caderousse do Danglarsa, który nie spuszczał z oka Katalończyka.

– Nie sądzę – odpowiedział Danglars. – On zbyt głupi na takie rzeczy. W każdym razie, niech cios spadnie na tego, co go sprowadził.

– A o tym, co był doradcą, nic nie powiesz? – spytał Caderousse.

– Och, na litość Boską! – rzekł Danglars. – Gdybyśmy byli odpowiedzialni za każde słowo, które rzucamy na wiatr…

– Tak, zwłaszcza gdy słówko to powróci i uderzy obuchem.

Tymczasem całe towarzystwo roztrząsało zdarzenie z różnych stron.

– A pan, panie Danglars, co myślisz o tym wypadku? – ozwał się ktoś.

– Mnie się zdaje – rzekł Danglars – że musiał pewnie sprowadzić parę paczek kontrabandy.

– Gdyby tak było, musiałbyś pan o tym wiedzieć, jako agent kasowy.

– Prawda, ale powinniście państwo wiedzieć, że agent kasowy wie tylko o tym, co mu deklarują. Wiem tylko, że mamy wielki ładunek bawełny, żeśmy go wzięli od pana Pastreta w Aleksandrii, a w Smyrnie od pana Pascala, o więcej nie pytajcie.

– Ach! Przypominam sobie – wyszeptał nieszczęsny ojciec, chwytając się tej wiadomości jak zbawienia. – Mówił mi wczoraj, że ma dla mnie skrzynkę kawy i drugą tytoniu.

– A widzicie? – rzekł Danglars. – To pewnie o to chodzi; w czasie naszej nieobecności celnicy musieli dokonać rewizji statku i znaleźli wszystko.

Mercedes nie uwierzyła w to wszystko; trzymając do tej pory na wodzy swoją rozpacz, teraz wybuchnęła głośnym łkaniem.

– No, no, trochę nadziei – rzekł niezbyt jasno stary Dantès.

– Nadziei – powtórzył Danglars.

– Nadziei – starał się mruknąć Fernand, ale słowa uwięzły mu w gardle, usta zadrżały i żaden dźwięk nie wydobył się z piersi.

– Panowie – zawołał któryś z biesiadników postawiony na czatach na galeryjce. Panowie, widać powóz. Ach! To pan Morrel! Pan Morrel wraca, niezawodnie przynosi dobre nowiny.

Mercedes i stary Dantès pobiegli na spotkanie właściciela statku; pan Morrel był bardzo blady.

– No i cóż? – zawołali jednym głosem.

– I cóż, moi przyjaciele – odpowiedział armator. – Rzecz jest daleko poważniejsza, niż myśleliśmy.

– Och, panie Morrel! – zawołała gwałtownie Mercedes. – On jest niewinny!

– I ja tak myślę, ale go oskarżają…

– O co? – zapytał stary Dantès.

– Że jest agentem bonapartystów.

Czytelnicy, którzy przeżyli czasy, w których rozgrywa się nasza historia, przypomną sobie zapewne, jak okropnym oskarżeniem były wówczas takie słowa. Mercedes wydała tylko krzyk bolesny, a starzec upadł na krzesło.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3