Zapolska Gabriela - Kobieta bez skazy стр 8.

Шрифт
Фон

A teraz zasłoń oczy, o matko dwojga nieletnich dzieci!

Bo jakby torpeda, nogi mej, obutej tak czarująco w śliczny lakierek Louis XV., dotknęła noga, obuta w dość ładny i zgrabny, acz trochę démodé but z jasnożółtej skóry.

I dziw…

Jakby nie było ani lakieru, ani skóry – nic, tylko dwie bose stopy, rozpalone i drżące.

Tak, Helu! Tak, nie usunęłam swej nogi. Analizowałam tę senzację, której nie mogłam nigdy przecież odczuć w zwyczajnym trybie mego życia. Znasz moje zasady i wiesz, że nigdy nie dozwoliłabym na podobne zbliżenie ani Halskiemu, ani Alemu, ani nikomu z tych, którzy mi ont fait, albo font la cour. Ale tu ten człowiek nieznany, obcy, który nie miał nawet prawa przypuszczać, iż ja czynię to z całą wiedzą i umyślnie…

Zresztą – nie lękaj się. Nasyciwszy się wrażeniem, a czując, że zbliżamy się do stacji, na której muszę wysiąść, usunęłam nagle nogę, jakby budząc się z głębokiego zamyślenia.

I powiedziałam:

– A!… Przepraszam!…

Z tak ślicznem zakłopotaniem, że i on cofnął się i powiedział jak echo:

– A przepraszam!

Potem siedziałam zimna i obojętna, z przygasłemi oczyma, gdyż naprawdę lękałam się, aby nie pomyślał sobie Bóg wie co.

Ale – la sensation était très agréable. Będę częściej jeździć tramwajem.

TwojaRena

P. S. I wiesz co? Oto przez cały czas owej senzacji myślałam… zgadnij – o… Halskim. No, tak!… Jestem szczera. O Halskim!

To dziwne.

List dwunasty

Nie mam jeszcze od ciebie odpowiedzi, ale wiem, że za ten tramwaj dostanę od ciebie wspaniałą burę. Przyjmuję jednak pokornie, tembardziej, że mam ci jeszcze coś do doniesienia w tym guście. Tylko w tym. Nie lękaj się. Jest w tem jednak cień tragedji i to mnie trochę wyprowadzi z szaroty życiowej. Tragedja nie dotyczy mnie, ale Alego… Tak, tęsknego prowansalskiego trubadura, który codziennie przyciska dzwonek elektryczny moich drzwi wejściowych.

Otóż ten dzień wczorajszy śmiało zaliczyć mogę do dni elektrycznych. Nie wiem, czy zauważyłaś, że my kobiety mamy dnie tak zwane elektryczne. Jesteśmy wtedy naładowane siłą wzbudzania miłości z taką łatwością, że strach ogarnia. Rozsiewamy wtedy dokoła wrażenia, zdolne obudzić uczucie choćby chwilowe, choćby w guście Anakreona, a więc dla zmysłów, lecz bez jego strony umysłowej. Same także odczuwamy te drżenia i dreszcze, które od nas pochodzą – i tak w podwójnej rozkoszy przepędzamy chwile, które powinnyśmy doprowadzić jedynie do linji, łamiącej się w punkcie możliwego dla nas niebezpieczeństwa. Otóż w takim właśnie dniu, w którym cera naszej twarzy nabiera karnacji kwiatowej, oczy blasku gwiazd, ręce, nogi, paznogcie, włosy piękności niezrównanej, ramiona powabu ramion Vittorii Colonny, słowem, wtedy, gdy cała nasza istota dyszy urokiem kobiecości i wydziela ze siebie prądy, zagarniające najbardziej opornych – otóż w takim dniu ja byłam wczoraj.

Każda z nas ma dzień taki! I ty, Helu, a ty nie wiesz o nim, bo nikt dokoła ciebie o nim nie wie.

Przeto i ty!

Zapytasz, skąd mi to przyszło?

Halski tak kiedyś mi mówił. Przeczyłam, śmiałam się. Ale dziś, gdy go tu niema, są przecież jego słowa… i… jakby jego mowa dookoła mnie.

Słowem, był to taki dzień.

Nad wieczorem miałam zamiar wyjść znów na miasto. Dusiłam się samotna i czując swą piękność, której nikt nie podziwiał. Promienie, wysyłane przezemnie uderzały w próżnię i wracały nie drżące, bez wibracji. Przeto mnie bolały.

I z prawdziwą ulgą powitałam nieśmiały dzwonek Alego.

Szybko wróciłam do sypialni. Narzuciłam na siebie śliczny szlafrok z delikatnej lila gazy, rozszywanej walensjenkami. Otula mnie i obnaża. Nie można być przyzwoiciej bezecną, jak jestem właśnie w tym szlafroku. Krawcowa chciała mi go podszyć, twierdząc, że tak kazała pani dyrektorowa, pani mecenasowa, bo ten fason był trochę za… za…

Ale ja zaprotestowałam i dla uniknięcia pogardy ze strony tych dam i krawcowej, twierdziłam, iż posiadam właśnie gotowe dessous z lila tafty.

Lecz dla Alego i w tym dniu nie wzięłam żadnego dessous.

Miałam je z różowego atłasu mego ciała, pokreślonego delikatną siecią błękitnych żyłek…

Boże – dessous – najpiękniejsze, najbardziej odpowiednie.

Gdy wyszłam z sypialni, niosła mnie ta moja piękność ku krzakowi tuberoz, za którym ukrywała się twarzyczka Alego.

Ach, Helu! Potęp mnie po swojemu, po uczciwemu, jak materiał na matronę, ale wysłuchaj…

Gdyż – jak mówi Mulford – musimy koniecznie przenieść część swych głębi albo w czyjąś bluzkę, albo w czyjąś kamizelkę. To się nazywa wtajemniczenie przyjaznej duszy w nasze tajnie. Podobno bez tego ryzykujemy uduszenie się własną zbrodnią, albo własną cnotą. Nadmiar bowiem jednego i drugiego jest szkodliwy i nie dozwala żyć równo i umiarkowanie.

A więc, Helu, posłuchaj. Dzień ten awanturniczy, dzień ten, w którym doprawdy nie chodziłam po ziemi, ale jakby mnie coś dziwnego unosiło skrzydłami ponad ziemią, zakończył się dla mnie jeszcze burzliwiej i ciekawiej, niż rozpoczął.

Oto ofiarą padł… Ali.

Czy ofiarą, nie wiem. Może ja, może on… To jest pytanie. Tak jestem doprawdy na zimno wzburzona, jak te fale Atlantyku, rozbijające się na skałach Finistere. Zimna, jak lód, a wzburzona, jakby całe piekło w nich szalało. Tak jest dziś ze mną.

Ale jak było…

To główniejsze.

Otóż Ali, tuberozy i nowy sonet. Powiadam ci, czysta biel uczucia, jakby tam o jakie dwa albo trzy domy nie było domów i jakby ludzie mieli wszyscy śnieżne skrzydła, zamiast łopatek.

Tak – Ali.

Ja patrzę na niego, podziwiam jego pepitowy garnitur, pastelowy krawat i niewinny dołek w bródce, przynoszący legendę aniołka, który go tak napiętnował od urodzenia. Siedzę na moim ulubionym fotelu, wybitym Aubuszonem, otulona skrzydłami parawanów szklanych, i udaję rozmarzoną. A w gruncie rzeczy myślę że ta romantyczna lalka z Namiestnictwa, o starannie obutych nóżkach i pachnąca konwalją, jest jakąś anomalją w dzisiejszych czasach ze swą „duszą poetyczną”, miłością nadziemską i brakiem wszelakich zapędów w stronę realną tego, co w pierwszej przedmowie Beyle nazywa podobnem do „drogi mlecznej” na niebie, skupiskiem gwiazd mgławicowych i t. d. Patrzę na to młode Zakochanie i nie czuję tej melancholijnej satysfakcji w słuchaniu metafor, które doprawdy ze zdumiewającą swobodą sypią się ze świeżych ustek tego pół dziecka. Szkaradne podrażnienie nie opuszcza mnie. Przeciwnie, wzmaga się. Zapalone lampy, przyćmione abażurami, nadają szablonowy, ale rozkoszny półton dokoła. Przez uchylone okno widać czerń niepewną miasta i słychać jego konające odgłosy. Powoli wzrasta we mnie coś złego, budzi się jakiś demon. Chciałabym porwać to dziecko „z anielskiem obliczem”, w ubraniu pepita i rozszarpać na sztuki, tak, jak różę, która mnie zaczyna nudzić swoim zapachem. Gryzę własne wargi do krwi i dziwne… Helu… dziwne… potworne… Oto tam z kąta, gdzie widać ledwo ostre linje palm, ku mnie pełza namiętna twarz i słyszę niski, przyciszony głos, szydzący z subtelnych w tej chwili wywodów Alego – z powodu, iż rzuciłam mu na żer jego potrzebie metafor zdanie:

– Chcąc nacieszyć się swem sercem i kochać, trzeba być samotnym, lecz trzeba się rozpraszać, chcąc mieć powodzenie…

I głos ten i usta te, pełne, zmysłowe, barwy ciemnej wiśni, szepczą:

– Miłość?… cztery jej, pięć rodzaji! Szaleństwo! Jedna jest tylko pełna, doskonała, w której nie zabraknie ani jednego tonu…

I potem śmiech.

– Miłość Heloizy dla Abelarda.

I vice versa…

Świętej Klary dla Franciszka z Assyżu. Aniołowie klęczący i zapatrzeni w takich dwoje.

A nad nimi deszcz z gwiazd.

Więc czuję jakąś śmieszność, opełzającą mnie, i wołam z głębi duszy:

– Małżeństwo… ślub…

A twarz namiętna stygnie, usta koloru wiśni wydymają się z niesmakiem.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3

Популярные книги автора

Dwie
0 1