– Przepraszam – rzekł, chcąc pędzić dalej – przepraszam, bardzo mi się spieszy.
Zaledwie jednak postąpił krok, gdy dłoń żelazna schwyciła go za przepaskę i powstrzymała w miejscu.
– Śpieszy ci się! – krzyknął muszkieter, blady, jak całun śmiertelny – i dlatego potrącasz mnie, mówiąc: „Przepraszam” i myślisz, że to mi wystarcza? O! nie tak bardzo, mój młokosie. Czy sądzisz, że skoro słyszałeś dzisiaj pana de Tréville, ostro do nas przemawiającego, to możesz już traktować nas, jak on się do nas odzywa? Mylisz się, mój kochany, bo ty nie jesteś panem de Tréville!… o, co nie, to nie!
– Na honor – odparł d’Artagnan, poznając Athosa, który po opatrunku dokonanym przez doktora, wracał do mieszkania – na honor, nie zrobiłem tego umyślnie; mówię więc: „Przepraszam” i to mi się wydaje dostatecznem. A zwracam uwagę pana – powtórzył – że, słowo honoru, śpieszy mi się i to bardzo śpieszy. Puszczaj mnie pan, proszę.
– Panie – rzekł Athos, puszczając go – jesteś nieokrzesany. Widać z daleka przybywasz.
D’Artagnan już ze cztery stopnie był przeskoczył, ale, na słowa Athosa, stanął jak wryty.
– Do kaduka! – zawołał – skądkolwiek przybywam, nie do ciebie jednak należy, mój panie, uczyć mnie gładkiego obejścia.
– A jednak nie jest to zbyteczne – odezwał się Athos.
– O! gdyby nie to, że się tak śpieszę – zawołał d’Artagnan – gdybym za kimś nie gonił!…
– O! mnie znajdziesz, nie goniąc, rozumiesz pan.
– A gdzież to, jeżeli łaska?
– Przy Karmelitach bosych.
– O której godzinie?
– Około południa.
– Dobrze, stawię się.
– Postaraj się pan tylko, abym nie czekał, bo o kwadrans na pierwszą uszy ci obetnę po drodze.
– Dobrze! – krzyknął mu d’Artagnan – będę tam dziesięć minut przed dwunastą.
I popędził, jak gdyby djabli go nieśli, w nadziei spotkania nieznajomego, którego miarowy chód nie mógł zaprowadzić daleko.
Lecz w bramie od ulicy Porthos rozmawiał z żołnierzem z gwardji. Rozmawiających dzieliła przestrzeń, akurat na objętość człowieka.
D’Artagnan, sądząc, iż się tam zmieści, śmignął między nich, jak strzała. Nie brał jednak wiatru w rachunek. W chwili, gdy miał się prześlizgnąć, wiatr rozdął szeroki płaszcz Porthosa i d’Artagnan najniespodziewaniej znalazł się pod połą.
Nic dziwnego, że Porthos nie chciał pozbyć się tej najważniejszej dla siebie części ubrania, bo, zamiast puścić swobodnie połę, pociągnął ją ku sobie tak, że d’Artagnan zaplątał się w aksamity płaszcza.
Chcąc wywikłać się z płaszcza, zasłaniającego mu oczy, usiłował wydobyć się z pomiędzy fałd, bojąc się zarazem uszkodzić owej wspaniałej szarfy. Gdy jednak oczy otworzył nieśmiało, przekonał się, iż nosem utknął na samych plecach Porthosa, a więc i na przepysznej szarfie.
Jak jednak wszystkie rzeczy na tym świecie najczęściej mają tylko złudne pozory, tak i szarfa z przodu jedynie lśniła złotem, a z tyłu z najprostszej była skóry. Pełen próżności Porthos, nie mogąc mieć szarfy całej ze złota, miał ją przynajmniej w połowie: tem się tłómaczy obecność kataru i niezbędność płaszcza.
– A! do kroćset djabłów! – krzyknął Porthos, usiłując odczepić się od chroboczącego mu po plecach d’Artagnana – czyś się wściekł, że się tak rzucasz na ludzi?
– Przepraszam – odezwał się d’Artagnan, głowę z pod pachy mu wysadzając – ale śpieszy mi się bardzo, biegnę za pewną osobą i…
– Dobrze, że biegniesz, ale czy nie zapomniałeś wziąć z sobą oczu? – zapytał Porthos.
– Nie – odparł urażony d’Artagnan – i dlatego widzę nawet to, czego inni nie widzą.
Czy zrozumiał Porthos przymówkę, czy też nie, dość, że wpadł w gniew wściekły.
– Mój panie – rzekł doń – skórę podrzesz na sobie, jeżeli o muszkieterów tak się będziesz ocierał.
– Tego, mój panie, zanadto – odparł d’Artagnan.
– W sam raz dosyć, jak na człowieka, przywykłego patrzeć nieprzyjaciołom w oczy.
– O! do licha, aż nazbyt pewien jestem, że i do swoich nie stajesz pan plecami.
I zachwycony tym dowcipem szedł w dalszą drogę, śmiejąc się na całe gardło.
Porthos, pieniąc się ze złości, poskoczył za nim.
– Później, później – krzyknął d’Artagnan – wtedy, jak pan będziesz bez płaszcza.
– O pierwszej więc za pałacem Luksemburskim.
– I owszem – odkrzyknął mu tenże, niknąc na rogu ulicy.
Lecz i tam nikogo już nie było. Jakkolwiek nieznajomy szedł powoli, miał jednak czas go wyprzedzić znacznie, a może wstąpił do którego z domów.
D’Artagnan wymijał przechodniów, zeszedł aż do promu na rzece, wrócił przez ulicę Sekwany i Czerwonego Krzyża, lecz i to było daremne. Gonitwa ta jednak nie była bez korzyści, gdyż w miarę, jak czoło jego potem się zlewało, serce chłodło stopniowo.
Zaczął tedy rozważać wszystko; wypadki były liczne i opłakane. Zaledwie jedenasta wybiła, a poranek ten przyniósł mu niełaskę pana de Tréville, który nie omieszkał się pewnie obrazić tym sposobem warjackim, w jaki się z nim rozstał.
Nadto ściągnął na siebie dwa pojedynki z dwoma ludźmi, zdolnymi zabić trzech takich d’Artagnanów, z muszkieterami, o których miał wyobrażenie tak wysokie, że stawiał ich w myśli i sercu ponad wszystkich ludzi.
Prawdopodobny rezultat mógł być nader smutny. Przekonany był, że Athos zabije go, bo Porthosa niebardzo się obawiał.
Ponieważ jednak nadzieja jest uczuciem, które najdłużej w sercu ludzkiem tli się, krzepił się otuchą, iż zostanie przy życiu, poraniony, rozumie się, okrutnie. Na wszelki też wypadek sam się w duchu strofował:
– Jakiż ze mnie półgłówek i bałwan! Dzielny ten i nieszczęśliwszy Athos ranny jest w ramię, w które ja właśnie walę jak baran. To tylko dziwne, że nie zabił mnie na miejscu; miałby prawo zupełne, gdyż ból, który mu sprawiłem, musiał być okrutny.
Co się tyczy Porthosa, to co innego. Z nim sprawa zabawna, na honor.
I mimowoli śmiać się począł, patrząc wszelako, czy śmiech ten, którego przyczyna nie była znana nikomu, nie obrazi kogo z przechodniów.
– Z Porthosem zabawna historja; ale w każdym razie jestem ostatnim roztrzepańcem. Jak można tak wpadać na ludzi, nie ostrzegłszy ich pierwej i szukać im pod płaszczem tego, czego tam wcale niema! Byłby mi przebaczył z pewnością, gdybym mu nie wspomniał o tej szarfie przeklętej.
Słuchaj, d’Artagnanie, mój przyjacielu – dodał z całą dla siebie życzliwością – jeżeli wykręcisz się teraz, co mi się nie zdaje prawdopodobnem, trzeba być na przyszłość niezmiernie grzecznym, aby cię za przykład stawiano, by cię uwielbiano wszędzie. Uprzedzającym być i gładkim, to nie znaczy poniżać się. Spójrz na Aramisa, wszak to uosobienie słodyczy i wdzięku. A czyżby znalazł się taki, coby go tchórzem nazwał? Z pewnością, że nie, i odtąd postanawiam na nim się wzorować. A otóż i on, Aramis.
D’Artagnan, idąc i rozprawiając tak z sobą samym, doszedł do pałacu d’Aiguillon i tam spostrzegł Aramisa, rozmawiającego wesoło z kilku panami z gwardji królewskiej. Ten zobaczył go również, ponieważ jednak pamiętał, iż przy nim właśnie pan de Tréville tego ranka srogim gniewem się uniósł, więc świadek wyrzutów, które usłyszeli muszkieterowie, nie mógł być żadną miarą dlań przyjemny, i Aramis udał, że go nie widzi.
D’Artagnan przeciwnie, przejęty nawskroś postanowieniem zostania uprzejmym i miłym, podszedł do czterech młodzieńców, z uśmiechem najwdzięczniejszym składając im ukłon głęboki. Aramis z miną poważną odpowiedział mu lekkiem skinieniem głowy, lecz wszyscy czterej przerwali w tej chwili rozmowę.
D’Artagnan, nie w ciemię bity, zrozumiał, że obecność jego nie jest tu na rękę, lecz za mało miał obycia światowego, aby wybrnąć zręcznie z drażliwego położenia, w jakiem znajduje się każdy w towarzystwie mało sobie znanem, gdy toczy się rozmowa, która pod żadnym względem obchodzić go nie może. Głowił się więc, jak się wycofać zręcznie, gdy spostrzegł, że Aramis upuścił chusteczkę i, przez nieuwagę zapewne, nogą na nią nastąpił. Sądząc, iż nadeszła teraz chwila, aby okazać się grzecznym, schylił się i z wdziękiem, na jaki tylko mógł się zdobyć, wyciągnął chustkę z pod stopy muszkietera, pomimo wszelkich wysiłków tegoż, aby ją przytrzymać – i oddając mu ją rzekł: