Тадеуш Доленга-Мостович - Dr. Murek zredukowany стр 9.

Шрифт
Фон

Patrzyła wprost w oczy narzeczonemu, lecz zdawała się go nie widzieć i mówić, jakby do siebie:

– Miłość, to cierpienie, to upodlenie, to niewolnictwo… a przytem… nie przytem, lecz właśnie dlatego największa rozkosz! To wieczny, nienasycony głód, to przenikająca każde włókno tęsknota, tęsknota nigdy niezaspokojona, bo w najzupełniejszem zespoleniu żyje strachem przed następną chwilą rozstania. To żądza wchłonięcia, zjednoczenia się, zidentyfikowania… bodaj w śmierci.

Umilkła i szli obok siebie zamyśleni.

– Straszna to miłość – odezwał się po dłuższej przerwie Murek. – Straszna, drapieżna i krwiożercza…

– To prawda – przyznała poważnie.

– Może tak kochają dzicy ludzie, jacyś buszmeni, czy inni ludożercy – powiedział z uśmiechem.

Nira potrząsnęła głową:

– Nic pan nie wie! Ludożercy! Niech rozbiorą nas z tych sukien, z tych konwenansów, z przymusów dobrego wychowania…! Niech pozwolą każdej wykrzykiwać swoje najskrytsze pragnienia, a każda kobieta, słyszy pan, każda będzie buszmenką, bo każda tylko takiej miłości pragnie.

Murek oburzył się:

– No nie, na to się nie zgodzę. Pierwsza pani, panno Niro, nie byłaby zdolna do takiego… rozwydrzenia!

W jego głosie zabrzmiało tyle mocnego przeświadczenia, że spojrzała nań i wybuchnęła śmiechem.

– Ciekaw jestem, czy byłaby pani szczęśliwa, gdybym według tego przepisu uderzył panią! Ja przepraszam, ale to słowa pani.

Zaśmiała się jeszcze głośniej i długo nie mogła się uspokoić:

– Gdyby pan uderzył?… O, mój Boże… Nie, ja uduszę się ze śmiechu!… O, zapewniam pana, że nie sprawiłoby to mi żadnej przyjemności. I on już przepraszał… Ratunku!

– Nie widzę w tem nic zabawnego – skrzywił się.

– Niech pan powie, panie Franku, jak pana kochały kobiety?

– Jakto kochały?

– No, przecież musiał pan do swoich lat trzydziestu mieć chociażby kilka romansów?

Oczywiście, miał, lecz mówienie o tem z Nirą uważałby za najwyższą nieprzyzwoitość. Ponieważ jednak nie chciał kłamać, powiedział wymijająco:

– Nie sądzę… To jest wiem napewno, że dotychczas w żadnej kobiecie nie wzbudziłem jakiegokolwiek poważniejszego uczucia.

Nie mijało się to z prawdą. Przygodne i krótkotrwałe związki w jego życiu obywały się bez głębszych uczuć. Jedna tylko Zunia Bolczówna, u której rodziców mieszkał w Stanisławowie, gdy pracował w Kasie Chorych, twierdziła, że go kocha. Okazało się jednak, że jednocześnie polowała na małżeństwo z porucznikiem Dołkiem, za którego też wkońcu wyszła.

– A pan, panie Franku, też nigdy nie kochał? – zapytała Nira.

– Owszem. Nawet uważałem to za mój obowiązek…

– Co? Kochanie się? – zdziwiła się.

– Nie. Powiedzenie o tem pani. Kochałem się będąc studentem. W pewnej dentystce…

– W dentystce? – Nira z trudem powstrzymywała się od parsknięcia śmiechem.

– Tak, ale to była miłość bardzo naiwna, młodzieńcza i zresztą niefortunnie ulokowana. W każdym razie miłość zupełnie inna od tej, którą kocham panią.

Nira swobodnie wzięła go pod rękę i pochylając się szepnęła:

– Ta też jest źle ulokowana.

– Nie powiedziałaby pani słowa „też”, gdyby… Tamta kobieta niegodna była nawet spojrzeć na panią. Była uosobieniem fałszu i brudu.

– O?… Uwodziła swoich pacjentów?

Murek nie odpowiedział, więc westchnęła i dodała:

– W każdym razie cieszę się, że dopuszcza pan możliwość istnienia kilku rodzajów miłości. Niech pan patrzy co za tłok!

Rzeczywiście w parku pełno było ludzi. Koncertowa koncha rozbrzmiewała dźwiękiem walca z płyty gramofonowej, spotężniałym dzięki wielkim megafonom. Na lodzie kręciło się kilkadziesiąt osób. Murek przypiął łyżwy narzeczonej i sobie. Ślizgał się dobrze, a chociaż zamało tu było miejsca do popisu jazdą figurową, Nira odrazu oceniła jego umiejętność.

Była wyjątkowo wesoła, rozbawiona, wyglądała ślicznie. Aż oczy rwała. Wszyscy znajomi i nieznajomi mężczyźni przyglądali się jej z nieukrywanym zachwytem. Co zaś najbardziej brało Murka i napełniało go dumą, to owa obojętność, z jaką Nira odnosiła się do całego otoczenia. Zdawała się nie spostrzegać strzelistych spojrzeń, zajęta wyłącznie sobą i towarzyszem.

– Co to jednak znaczy wychowanie, – myślał Murek – takt, umiejętność zachowania swobody przy jednoczesnem zignorowaniu zachwytów. To jest klasa panien z dobrego domu.

Przed dziewiątą odwiózł Nirę do domu. Na pożegnanie dowiedział się rzeczy przykrej.

– Jutro niech pan nie dzwoni – powiedziała – o jedenastej rano wyjeżdżam z mamą do Warszawy. Jeżeli pan chce, może pan przyjść na dworzec.

– Do Warszawy? – zmartwił się.

– Nie na długo. Dwa, trzy dni. Po sprawunki.

Nie było w tem nic nadzwyczajnego. Horzeńscy często bywali w Warszawie. Zwłaszcza panie. Jednak tym razem niepokój ogarnął Murka. Przekonywał siebie, że nie ma to sensu, że niepokój wynikł z ogólnego zdenerwowania, jednak nazajutrz przyszedł na dworzec ponury. Ulokował panie w przedziale i długo spoglądał za znikającym pociągiem.

Wróciwszy do magistratu, znalazł na biurku bilet wizytowy Niewiarowicza. Bilet miał zagięty rożek. Panna Celina objaśniła, że prezydent wstąpił tu przed kwadransem, bardzo się zirytował i zostawił kartkę.

– Co mówił?

– Ja nie słuchałam – zaczerwieniła się panna Celina… – Coś tam, że… „znowu go niema”…

Murek natychmiast poszedł do Niewiarowicza, lecz sekretarz oświadczył mu, że prezydent nikogo nie przyjmuje. Uśmiechnął się przytem dwuznacznie.

Po godzinach urzędowych dr. Murek w fatalnym nastroju wrócił do domu bez obiadu. Drzwi otworzyła służąca Karolka. Wystrojona było w odświętną sukienkę i wiało od niej mocnym zapachem perfum. Od kilku tygodni, odkąd tu służyła, nie widział jej w takiej gali, ani w takiem usposobieniu. Przewracała oczami, krygowała się, a nawet wyglądała ładniej niż zwykłe. Tajemnica tej metamorfozy szybko wyszła najaw. Okazało się, że pani Rzepecka wyjechała na cały tydzień do siostry w lubelskie.

– A Karolka co? Zamąż wychodzi, że taka strojna?

Wyszczerzyła w uśmiechu mocne, szerokie zęby:

– Eee… zamąż… ktoby tam zaraz żenić się chciał.

Zdjął palto i jakoś mu się weselej zrobiło.

– A Karolka chciałaby? – spojrzał na nią życzliwie.

Nie mogła jeszcze mieć trzydziestki, chociaż nacodzień, w brudnej potarganej spódnicy i w wypłowiałym swetrze, wyglądała prawie staro.

– Ci… pewno – poruszyła szerokiemi biodrami – bez chłopa cni się.

Uznał, że dość poufałości, chrząknął i skierował się do siebie. Karolcia ociągając się, ustąpiła mu z drogi i powiedziała za nim:

– A panu doktorowi to już dziś zimno nie będzie. Nabuzowałam w piecu, że aż trzeszczy.

– Dziękuję Karolce.

– Proszę bardzo. Ja dla pana zawszeby, tylko ta stara choroba skąpa, pies na każdą szczapę.

W obu pokojach Murka rzeczywiście było aż duszno. Chciał otworzyć któreś okno, lecz wszystkie były opatrzone na zimę i poobklejane papierem. Zdjął marynarkę i wyciągnął się na kanapie. Starał się zacząć myśleć spokojnie i systematycznie o swojej sytuacji, lecz z salonu rozległy się gwizdy, piski, a wreszcie jakaś melodja. Karolka nastawiała radjo. Używała swobody. Już zamierzał wstać i zburczeć ją za to, gdy zjawiła się sama:

– Czy panu nie przeszkadza, że ja gram na radju?

– Nie, ale żeby Karolka nie zepsuła. Lepiej nie ruszać.

– A co tam zepsuć? – wzruszyła ramionami – stara wszystko powyłączała i myślała, że ja nie potrafię puścić. Ale jak pan nie chce, to mogę nie grać.

– Lepiej nie – powiedział pedagogicznie.

Karolka stała w dalszym ciągu przy drzwiach, a po chwili odezwała się:

– Chciałabym coś zapytać, tylko nie śmiem…

– No co?

– A dlaczego pan doktór nie leczy ludzi tak, jak wszyscy doktorzy?

Ubawiło go to, lecz cierpliwie i rzeczowo wytłumaczył jej, jaka różnica jest między tytułem doktorskim a zawodem lekarskim.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3