– Wie pan co, panie Szwejk – rzekł uprzejmie pan komisarz. – Na co nam tu, na Salmovcu, ten cały ambaras? Czy nie lepiej będzie, gdy poślemy pana do dyrekcji policji?
– Pan jest, że się tak wyrażę, panem sytuacji – mówił Szwejk spokojnie. – Teraz pod wieczór taki spacerek będzie bardzo przyjemny.
– Bardzo mi miło, żeśmy się tak łatwo dogadali – rzekł wesoło komisarz policji. – Najlepiej żyć w zgodzie. Prawda, panie Szwejk?
– Ja też bardzo lubię zgodzić się z każdym – odpowiedział Szwejk. – Ja pańskiej dobroci nigdy nie zapomnę. Niech mi pan wierzy, panie komisarzu.
Skłoniwszy się grzecznie, wyszedł z policjantem i już po upływie kwadransa widać było Szwejka pod opieką tegoż policjanta na rogu ulicy Jęczmiennej i Placu Karola. Policjant miał pod pachą dużą księgę z niemieckim napisem: „Arrestantenbuch”.
Na rogu ulicy Spalonej Szwejk, idący ze swoim towarzyszem, zetknął się z tłumem ludzi tłoczących się dokoła wielkiego obwieszczenia.
– To manifest najjaśniejszego pana o wypowiedzeniu wojny – rzekł policjant do Szwejka.
– Ja to przewidziałem – rzekł Szwejk – ale u wariatów nic jeszcze o tym nie wiedzą, chociaż powinni by to mieć z pierwszej ręki.
– Jak pan to rozumie? – zapytał policjant Szwejka.
– Ponieważ u wariatów siedzi pod kluczem dużo panów oficerów – tłumaczył Szwejk, a gdy zrównali się z tłumem stojącym przed manifestem, zawołał: – Cesarz Franciszek Józef niech żyje! Tę wojnę wygramy!
Ktoś z nadmiaru entuzjazmu wcisnął Szwejkowi kapelusz na uszy, po czym dobry wojak Szwejk, otoczony zbiegowiskiem ludzi, wkroczył po raz drugi w bramę dyrekcji policji.
– Tę wojnę wygramy z całą pewnością, powtarzam to jeszcze raz, panowie! – zawołał Szwejk rozstając się z tłumem, który mu towarzyszył.
A gdzieś z mrocznej otchłani wieków przybliżała się ku Europie prawda, że dzień jutrzejszy zniweczy plany teraźniejszości.
VI. Szwejk przerywa zaczarowane koło i wraca do domu
Gmach dyrekcji policji przenikał chłód obcego autorytetu, śledzącego pilnie, jak dalece ludność entuzjazmuje się wojną. Prócz garści ludzi, którzy się nie wyparli, że są synami narodu mającego przelewać krew za sprawy zgoła mu obce, dyrekcja policji była wspaniałą kolekcją biurokratycznych drapieżników, których jedynym celem życia była obrona suchych i bezdusznych paragrafów przy pomocy więzienia i szubienicy.
Z ofiarami swymi ludzie ci obchodzili się z jadowitą uprzejmością, czyhając bacznie na każde ich słowo.
– Bardzo mi przykro – rzekł jeden z tych czarno-żółtych drapieżników, gdy przyprowadzono doń Szwejka – że pan znowu dostał się w nasze ręce. Myśleliśmy, że się pan poprawi, ale spotkał nas zawód.
Szwejk bez słowa potakiwał głową i miał minę tak niewinną, że czarno-żółta bestia spojrzała na niego z dużym zaciekawieniem i rzekła z naciskiem:
– Nie rób pan takiej idiotycznej miny.
Ale natychmiast przeszła znowu na ton wielkiej uprzejmości i mówiła dalej:
– Dla nas jest rzeczą bardzo niemiłą trzymać pana w areszcie i mogę pana zapewnić, że zdaniem moim wina pańska nie jest tak wielka, bo przy małej pańskiej inteligencji nie można wątpić, że został pan oszukany. Niech pan mi powie, panie Szwejk, kto też pana namawia, aby pan wyprawiał takie głupstwa?
Szwejk zakaszlał i ozwał się:
– Ja, proszę pana, o żadnych głupstwach nic nie wiem.
– A czyż to nie jest głupstwo, panie Szwejk – wywodził urzędnik obłudnym, ojcowskim tonem – gdy pan, według opowiadania policjanta, który pana tutaj przyprowadził, spowodowałeś zbiegowisko przed manifestem o wojnie, wywieszonym na rogu ulicy, i gdy podburzałeś lud wołaniem: „Niech żyje cesarz Franciszek Józef! Ta wojna jest wygrana!”
– Nie mogłem być obojętny – wyjaśniał Szwejk spoglądając swymi zacnymi oczami w oczy inkwizytora. – Oburzyło mnie to, gdy widziałem, że wszyscy czytają ten manifest o wojnie, a nikt nie okazuje radości. Nikt nie wiwatuje, nikt nie woła „hura”, w ogóle nic, panie radco. To tak, jakby ich to wcale nie obchodziło. Więc ja, stary wojak z 91 regimentu, nie mogłem już na to patrzeć, krzyknąłem, co się należało, i myślę, że gdyby pan był na moim miejscu, toby pan postąpił tak samo jak ja. Jak jest wojna, to musi być wygrana i trzeba wołać: „Niech żyje najjaśniejszy pan!” – tego mnie nikt uczyć nie potrzebuje.
Przekonany i skruszony, czarno-żółty drapieżnik nie mógł znieść dłużej spojrzenia niewinnego baranka Szwejka, opuścił więc oczy na urzędowe akta i rzekł:
– Uznaję całkowicie pański zapał, ale powinien się on przejawiać w innych okolicznościach. Sam pan wie dobrze, że prowadził pana policjant, więc taki wybuch patriotyzmu musiał wywrzeć na publiczności wrażenie raczej ironiczne niż poważne.
– Gdy kogoś prowadzi policjant – odpowiedział Szwejk – to taki moment w życiu jest ciężki. Ale gdy człowiek nawet w takim momencie nie zapomina o tym, co należy robić, gdy jest wojna, to ja sądzę, że taki człowiek zły nie jest.
Czarno-żółta bestia zawarczała i jeszcze raz spojrzała Szwejkowi w oczy.
Szwejk odpowiedział niewinnym, miękkim, skromnym i tkliwym ciepłem swego spojrzenia.
Przez chwilę patrzyli sobie uparcie w oczy.
– Pal pana diabli, panie Szwejk – rzekła wreszcie gęba urzędowa – ale jeśli dostanie się tu pan jeszcze raz, to w ogóle nie będę pana o nic pytał, ale odeślę pana bez jednego słowa do wojennego sądu na Hradczany. Zrozumiał pan?
Nim się pan radca spostrzegł, Szwejk podszedł do niego, pocałował w rękę i rzekł:
– Bóg zapłać za wszystko. Gdyby pan potrzebował czasem jakiego rasowego pieska, to niech pan się zwróci do mnie. Ja handluję psami.
W taki sposób Szwejk znalazł się znowu na wolności i mógł wrócić do domu.
Zaczął się zastanawiać, czy po drodze nie należałoby najpierw wstąpić do gospody „Pod Kielichem”. Skończyło się na tym, że otworzył drzwi, którymi wyszedł był swego czasu w towarzystwie wywiadowcy Bretschneidera.
W gospodzie panowała grobowa cisza. Siedziało tam kilku gości, a wśród nich kościelny z kościoła Św. Apolinarego. Wszyscy mieli miny ponure. Za szynkwasem siedziała gospodyni Palivcowa i tępo spoglądała na kurki od piwa.
– Otom i ja – rzekł Szwejk wesoło. – Proszę o szklankę piwa. A gdzież to pan Palivec? Czy też już w domu?
Zamiast odpowiedzi Palivcowa zaczęła płakać, wzdychać; każdym słowem wyrażała swoją rozpacz, akcentując osobliwie:
– Dostał… dziesięć… lat… przed… tygodniem.
– No, to już sobie tydzień odsiedział – rzekł Szwejk.
– On był taki ostrożny – płakała Palivcowa – sam to ciągle o sobie powtarzał.
Goście w gospodzie uparcie milczeli, jakby po izbie błądził duch Palivca i napominał ich do jeszcze większej ostrożności.
– Ostrożność to matka mądrości – rzekł Szwejk zasiadając do stołu nad szklanką piwa. W pianie tego piwa były dziurki od łez Palivcowej, która płakała podając Szwejkowi kufel do stołu. – Dzisiejsze czasy są takie, że zmuszają człowieka do ostrożności.
– Wczoraj mieliśmy dwa pogrzeby – zmienił temat rozmowy kościelny z kościoła Św. Apolinarego.
– Widać ktoś umarł – rzekł drugi gość, a trzeci spytał:
– Czy te pogrzeby były z katafalkiem?
– Chciałbym wiedzieć – rzekł Szwejk – jakie teraz, w czasie wojny, będą te wojskowe pogrzeby.
Goście wstali, zapłacili i bez słowa wyszli. Tylko Szwejk został sam na sam z Palivcową.
– Nawet nie byłbym pomyślał, żeby niewinnego człowieka skazywali na dziesięć lat – rzekł Szwejk. – Że jednego niewinnego skazali na pięć lat, o tym już słyszałem, ale na dziesięć, to trochę za dużo.
– Bo mój chłop się przyznał – płakała Palivcowa – do tego, co tutaj mówił o tych muchach i o tym obrazie, i powtórzył to w dyrekcji policji i w sądzie. Byłam w sądzie na sprawie jako świadek, ale cóż ja tam mogłam świadczyć, kiedy mi powiedzieli, że jestem w stosunku powinowactwa do mego męża i że mogę się zrzec zeznania. Ja się tak wystraszyłam tego stosunku powinowactwa, żeby z tego nie było jeszcze czego gorszego, i zrzekłam się świadczenia, a mój biedny stary tak na mnie spojrzał, że do samej śmierci nie zapomnę tego spojrzenia. A potem, po wyroku, kiedy go odprowadzali, krzyknął tam na korytarzu, jakby zupełnie zwariował: „Niech żyje Związek Wolnej Myśli!”