Ярослав Гашек - Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej стр 22.

Шрифт
Фон

– Ten Szwejk mi się zgubił – rzekł audytor Bernis. – Każę go zawołać i jeśli się do niczego nie przyzna, to go wypuszczę i każę go zaprowadzić do ciebie, a ty już załatwisz sprawę z pułkiem.

Po odejściu kapelana polowego audytor Bernis wezwał Szwejka, któremu kazał stać przy drzwiach, ponieważ akurat dostał telefonogram z dyrekcji policji, że żądany materiał do aktu oskarżenia nr 7267, dotyczący piechura Maixnera, został odebrany w kancelarii numer 1 za podpisem kapitana Linharta.

W tej chwili właśnie Szwejk rozglądał się po kancelarii audytora.

Nie można było twierdzić, że wywierała ona wrażenie szczególnie miłe, a już wcale nie można powiedzieć tego o fotografiach, które ozdabiały jej ściany. Były to fotografie różnych egzekucji wykonywanych przez armię w Galicji i w Serbii. Fotografie artystyczne z popalonymi chałupami i z drzewami, których gałęzie uginały się pod ciężarem powieszonych. Osobliwie piękna była fotografia z Serbii, przedstawiająca powieszoną rodzinę. Mały chłopiec, ojciec i matka. Dwaj żołnierze z bagnetami pilnują drzewa z wisielcami, a jakiś oficer jako zwycięzca stoi opodal i pali papierosa. Po drugiej stronie, w tyle, widać kuchnię polową w czasie gotowania posiłku.

– No więc, jak to będzie, mój Szwejku? – zapytał audytor Bernis odłożywszy telefonogram ad acta. – Coście zrobili? Wolicie się przyznać, czy też będziecie czekali, aż zostanie napisany akt oskarżenia? Tak dalej nie można. Nie myślcie sobie, że staniecie przed sądem złożonym z jakichś głupich cywilów. My tu mamy sądy wojenne, k. u. k. Militärgericht. Jednym ratunkiem dla was i uniknięciem surowej i sprawiedliwej kary może być tylko szczere przyznanie się do winy.

Gdy audytor Bernis zgubił materiał dotyczący jakiegoś oskarżonego, wówczas uciekał się do osobliwej metody badania. Nie było w niej nic osobliwego, ale też nie można się dziwić, że i wyniki takiego badania w każdym wypadku równały się zeru.

Audytor Bernis uważał się jednak za człowieka bardzo przebiegłego i przewidującego. Nie mając materiału i nie wiedząc, o co oskarżać danego aresztanta, bardzo uważnie śledził zachowanie się delikwenta i przez badanie jego fizjonomii starał się dociec, za co też tego człowieka trzymają w więzieniu garnizonowym.

Jego spostrzegawczość i znajomość ludzi była tak wielka, że pewnego Cygana, który dostał się do garnizonu za kradzież paru tuzinów bielizny dokonaną w swoim pułku (był pomocnikiem magazyniera), oskarżył o zbrodnie polityczne, o to, jakoby gdzieś w szynku mówił żołnierzom o samodzielnym państwie narodowym, złożonym z ziem korony św. Wacława i Słowaczyzny, ze słowiańskim królem na czele.

– My mamy na to dokumenty – rzekł audytor do nieszczęśliwego Cygana. – Pozostaje wam tylko przyznanie się do winy i wskazanie, w którym szynku o tym mówiliście, z którego pułku byli ci żołnierze, którzy was słuchali, i kiedy to było.

Nieszczęśliwy Cygan wymyślił sobie datę i szynk, a także numer pułku żołnierzy, którzy mieli być jego słuchaczami, ale gdy wracał ze śledztwa, uciekł z garnizonu, i tyle go widzieli.

– Nie chcecie przyznać się do niczego – rzekł audytor Bernis, gdy Szwejk milczał jak grób. – Nie chcecie mi powiedzieć, za co tu siedzicie i za co was wzięli pod klucz? Mnie moglibyście o tym powiedzieć, bo jak nie, to powiem wam sam. Wzywam was jeszcze raz, żebyście się dobrowolnie przyznali. Dla was lepiej, bo to ułatwia śledztwo i łagodzi karę. Pod tym względem jest u nas tak samo jak u cywilów.

– Posłusznie melduję – rzekł Szwejk swoim poczciwym głosem – że w garnizonie jestem jako podrzutek.

– Co to ma znaczyć?

– Posłusznie melduję, że mogę to objaśnić bardzo prostym przykładem. Na naszej ulicy jest węglarz, a ten węglarz miał całkiem niewinnego dwuletniego chłopczyka, a ten chłopczyk poszedł sobie razu pewnego z Vinohrad piechotą aż do Libni, gdzie go policjant znalazł siedzącego na chodniku. Tego chłopczyka zaprowadził potem do komisariatu i tam zamknęli to dwuletnie niewinne dziecko. Jak pan widzi, ten dwuletni chłopczyk był zupełnie niewinny, a jednak został aresztowany. Gdyby umiał mówić i gdyby ktoś go zapytał, za co dostał się do aresztu, to też by nie wiedział. Mnie przytrafiło się coś podobnego. Ja jestem taki sam podrzutek.

Bystre spojrzenie audytora przeleciało przez twarz Szwejka, zmierzyło całą jego postać i rozbiło się o jej spokój. Taka doskonała obojętność i niewinność promieniowała z całej tej istoty stojącej przed audytorem, że Bernis zaczął nerwowo spacerować po kancelarii, i gdyby nie obiecał kapelanowi, że mu Szwejka przyśle, to diabli wiedzą, jak byłoby się to wszystko dla Szwejka skończyło.

Wreszcie przestał spacerować i zatrzymał się przy biurku.

– Słuchajcie – rzekł do Szwejka, który obojętnie spoglądał przed siebie – jeśli spotkam się z wami jeszcze raz, to mnie popamiętacie. Zabrać go!

Gdy Szwejka odprowadzono z powrotem do szesnastki, audytor Bernis kazał zawołać sztabowego profosa Slavika.

– Przed ostateczną decyzją – rzekł zwięźle – odsyła się Szwejka do dyspozycji kapelana polowego Katza. Przygotować mu papiery zwalniające i pod eskortą dwóch szeregowców odesłać go do kapelana.

– Czy dać mu kajdanki na drogę, panie poruczniku?

Audytor uderzył pięścią w stół.

– Jesteście głupi jak wół. Mówię wam wyraźnie, że macie przygotować papiery zwalniające.

I wszystko, co w ciągu całego dnia osiadło na duszy pana audytora, to jest kapitan Linhart i Szwejk, wylało się jak rwący potok na głowę profosa, a skończyło się słowami:

– Czy wreszcie rozumiecie, że jesteście koronowany osioł?

W ten sposób mówi się jedynie o królach i cesarzach, ale nawet prosty sztabowy profos, głowa niekoronowana, też nie był z tego zadowolony. Powracając od audytora skopał jakiegoś więźnia, który sprzątał korytarz.

Co do Szwejka, to profos postanowił, że aresztant musi przespać przynajmniej jeszcze jedną noc w garnizonie, żeby to lepiej popamiętał.


Noc spędzona w garnizonie należy zawsze do wspomnień miłych.

Obok szesnastki była pojedynka, ponura dziura, w której izolowano aresztantów. I tej nocy odzywało się z niej wycie jakiegoś więzionego żołnierza, któremu sierżant Rzepa za jakieś dyscyplinarne wykroczenie łamał żebra z rozkazu sztabowego profosa Slavika.

Gdy wycie przycichło, słychać było w szesnastce trzaskanie wszy, które więźniowie wiskali.

Nad drzwiami w małej niszce w murze znajdowała się lampa naftowa, zabezpieczona żelazną kratą. Światła dawała mało, kopciu dużo. Smród nafty mieszał się z naturalnymi wyziewami nie mytych ludzkich ciał i ze smrodem kubła, który przy każdorazowym użyciu rozwierał swą czeluść i wyrzucał falę wstrętnej woni na całą szesnastkę.

Marne pożywienie powodowało u wszystkich zaburzenia w trawieniu i większość cierpiała na wiatry, wypuszczane w nocną ciszę, przy czym ludzie odpowiadali sobie tymi sygnałami z dodatkiem żartobliwych uwag.

Na korytarzach słychać było miarowy krok strażników. Od czasu do czasu dozorca otwierał okienko w drzwiach i zaglądał do wewnątrz.

Na środkowej pryczy ktoś z cicha opowiadał:

– Zanim próbowałem uciec i zanim potem dostałem się tutaj między was, byłem pod numerem dwunastym. Tam siedzą ci niby lżejsi. Pewnego razu przyprowadzono tam do nas jakiegoś człowieka z prowincji. Dostał ten zacny człowiek dwa tygodnie, ponieważ nocował u siebie żołnierzy. Najpierw myślano, że to jakieś sprzysiężenie, ale potem się pokazało, że robił to dla pieniędzy. Areszt miał odsiadywać między najlżejszymi, ale ponieważ tam było przepełnienie, więc dostał się do nas. Czego ten człowiek nie przyniósł sobie z domu i czego mu jeszcze nie naprzysyłali! Bo mu pozwolili mieć własny prowiant i dożywiać się. Nawet palić miał prawo. Miał dwie szynki, olbrzymie dwa bochenki chleba, jajka, masło, papierosy, tytoń, słowem wszystko, czego dusza zapragnie, można było znaleźć w jego obydwu tobołach. I jeszcze mu się zdawało, że wszystko to musi zeżreć sam. Poprosiliśmy go o kawałek tego czy owego, ale mu nawet do głowy nie przyszło, że powinien dzielić się z nami, jak się dzielili inni, gdy coś dostali. Ten chciwy drab myślał tylko o sobie i wywodził, że przez dwa tygodnie będzie pod kluczem i że nie będzie jadł z nami zgniłych kartofli i kapusty, które nam dają na obiad, bo popsułby sobie żołądek. Może nam, powiada, oddać cały swój obiad i porcję chleba, na tym mu nie zależy, możemy się tym obdzielić albo brać sobie po kolei za niego, jak chcemy. Powiem wam, że to był taki elegancki człowiek, iż nawet na kiblu siadać nie chciał, ale czekał zawsze do następnego dnia i podczas spaceru załatwiał się w latrynie. Był taki rozpieszczony, że przywiózł sobie nawet zapas papieru klozetowego. Powiedzieliśmy mu, że gwiżdżemy na jego porcje, i cierpieliśmy dzień jeden, drugi, trzeci. Chłop żarł szynkę, smarował chleb masłem, obierał jajka. Jednym słowem, używał. Palił papierosy, ale nikomu nie dał nawet się zaciągnąć. „Nam, powiada, palić nie wolno, więc gdyby dozorca widział, że nam daje papierosa, toby go ukarał”. Jak powiedziałem, cierpieliśmy przez trzy dni. Czwartego dnia w nocy zrobiliśmy, co należało. Chłopisko budzi się rano i… Zapomniałem wam powiedzieć, że zawsze z rana, w południe i wieczorem, zanim zaczął żreć, modlił się długo i gruntownie. Więc modli się i wyciąga spod pryczy toboły. Toboły juścić były, ale płaskie, pomarszczone jak suszona śliwka. Zaczął krzyczeć, że został okradziony, że mu złodzieje zostawili tylko papier klozetowy. Potem przez jakieś pięć minut myślał jeszcze, że zrobiliśmy tylko taki kawał i że te jego prowianty gdzieś pochowaliśmy. Więc mówi do nas tak sobie, na wesoło: „Ja wiem, że to tylko tak, dla kawału. Schowaliście, ale oddacie. Udało wam się”. Był tam między nami jakiś jeden z Libni i tak powiada: „Wiesz pan, co? Przykryj się pan kocem i licz do dziesięciu, a potem zajrzyj do tobołów”. Przykrył się jak posłuszny chłopaczek i liczy: „Raz, dwa, trzy”. A ten Libniak znowuż swoje: „Tak prędko nie można, trzeba liczyć pomalutku”. Więc tamten liczy pomalutku, z przerwami: „Raz – dwa – trzy…” Kiedy naliczył do dziesięciu i wylazł spod koca, żeby zajrzeć do swoich tobołów, zaczął krzyczeć: „Jezus Maria, ludzie kochane, toboły puste jak przedtem!” A twarz jego miała wyraz taki głupi, że mało nie popękaliśmy od śmiechu. „Spróbuj pan jeszcze raz” – powiada ten Libniak. I dacie wiarę? Taki był zbaraniały, tak z tego wszystkiego zgłupiał, że spróbował jeszcze raz, a gdy zobaczył, że w tobołach nadal nie ma nic, prócz klozetowego papieru, zaczął walić do drzwi i wrzeszczeć: „Okradli mnie, ratujcie, otwórzcie, na Boga, otwórzcie!” Zaraz tam przylecieli, zawołali sztabowego profosa i sierżanta Rzepę. My wszyscy jak jeden mąż twierdziliśmy, że ten chłop oszalał, że wczoraj przez całą noc żarł i wszystko zeżarł. A on płakał i wciąż powtarzał. „Przecież muszą być gdzieś okruszyny”. Więc szukali okruszyn, ale nie znaleźli, bo i my byliśmy za mądrzy, żeby je pozostawiać. Czegośmy sami zjeść nie mogli, tośmy pocztą po sznurze posłali na drugie piętro. Nie mogli nam niczego dowieść, chociaż ten głupiec powtarzał ciągle swoje: „Przecież gdzieś muszą być okruszyny”. Przez cały dzień nic nie jadł i bacznie pilnował, czy ktoś czego nie je albo czy nie pali. Nazajutrz w południe jeszcze nie tknął więziennego wiktu, ale wieczorem już mu zasmakowały te zgniłe kartofle i kapusta, tylko że już się nie modlił jak przedtem, gdy zabierał się do spożywania szynki i jajek. Potem jeden z nas w jakiś sposób dostał papierosów i wtedy tamten zaczął z nami rozmawiać i prosić, abyśmy mu pozwolili się choć zaciągnąć. Nie daliśmy mu nic.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3