Ганс Христиан Андерсен - Tylko grajek стр 4.

Шрифт
Фон

– Bawmy się w przedawanie pieniędzy! – zawołała mała Naomi, przeciągając źdźbło słomy przez listek, co miało wyobrażać szalki: żółte, czerwone i niebieskie listki, były niby pieniędzmi.

– Czerwone najdroższe, – rzekła. – Ty będziesz kupował, aleś i ty powinien dać mi coś za to! to będą fanty. Możesz mi dać twoje usta! My się tylko bawimy, ja na prawdę ich nie wezmę! Dasz mi twoje oczy!

Dziewczynka rączką niby sięgała po jedno i po drugie, a Krystyanowi dawała czerwone i niebieskie listki: nigdy jeszcze w życiu swojem tak pięknie się nie bawił.

– Mój ty Boże! toś ty tutaj, Krystyanie! – zawołała Marya, wścibiając do połowy głowę przez otwór w murze, którym dzieci przed chwilą się zeszły.

Przestraszony puścił rękę Naomi, pogubił tak drogo nabyte listki kwiatów i znikł co prędzej tym samym otworem, którym przyszedł. Na przyjęcie spotkało go kilka porządnych cięgów przez plecy; cegły ułożono na powrót, jak można było najlepiej, i najsurowiej zabroniono podobnych kawałków, jak je nazywała Marya, choć i jej niekoniecznie pilno szła robota około naprawy wyłomu, bo przypatrywała się ogrodowi i zerwała nawet kilka najbliższych truskawek, których widok był dla niej zbyt nęcącym.

Nazajutrz od strony ogrodu otwór w murze zabity był deskami; musiała zapewne Naomi rozpowiedzieć cóś o dziwnych odwiedzinach. Napróżno Krystyan przyciskał do desek cegiełki, nawet się więcej jeszcze ośmielił i zastukał: wchód do pięknej krainy kwiatów na zawsze był zamknięty!

Przed oczami stawał mu ciągle cały przepych wspaniałego przybytku, drzewa i kwiaty, czerwone szyby i śliczna Naomi. O nich też myślał wieczorem, aż dopóki niewinny sen nie spadł na jego powieki.

III

Gdy się Krystyan przebudził, była jeszcze noc; ale jakiś dziwny, czerwony odblask, podobny do owego, jaki widział przez kolorową szybę, oświecał cały pokój. Wychylił głowę za łóżko; prawda! szyby także miały ten sam ognisty kolor, niebo ten sam blask płonący, ciemna topola zdawała się stać w ogniu; aż rozkosz było patrzeć znowu na te barwy płomienne, rozjaśniające ciemność nocy.

Wtem nagle dały się słyszeć krzyki: rodzice zerwali się ze snu, odezwały się grzechotki pożarne. Cały dom żyda był w płomieniach, iskry gęstym deszczem spadały do sąsiedniego ogrodu, niebo pokryte było czerwoną łuną, a ogień w dziwacznych zygzakach wzbijał się do góry. Marya chłopca zaprowadziła do sąsiadów naprzeciwko i z pośpiechem zbierała co najlepsze sprzęty i suknie, któreby rada ocalić, bo płomień już dosięgał oficyny, nad którą stało gniazdo bocianie.

Stary żyd sypiał na górze, a jeszcze się nie przebudził, chociaż ogień ogarniał go już czerwoną siecią śmierci. Z siekierą w ręku krawiec wyrąbał dziurę w murze ogrodu i wpadł do niego z kilkoma sąsiadami. Gorąco tu było jak w piecu, a wietrzyk nad ich głowami roznosił żarzące węgle.

Jeszcze dzwon pożarny nie odezwał się z wieży; strażacy krzyczeli, ale piszczałek ich nie było słychać4: jeden swoję zostawił w domu, boć jej nigdy jeszcze nie potrzebował do tej pory, drugi miał wprawdzie swoję, ale gdy chciał w nią zadąć, pokazało się, że, jak się wyrażał: „straciła wszystek oddech.”

Wyłamano drzwi; nikogo jeszcze nie było widać: wtem znienacka zabrzęczała szyba w oknie, kot dziki wypadł przez nią z przeraźliwym krzykiem, skoczył na drzewo i znikł na dachu pobliskiego domu.

Wiedziano dobrze, że w domu tym było troje ludzi: stary żyd ze swoją wnuczką Naomi i służący ich, stary Joel, handlarz, jak go nazywano w całej okolicy. Należała wprawdzie do służby jeszcze i kobieta, Symonia, która dopomagała Joelowi w staraniach około gospodarstwa; lecz ona na noc wracała do własnej swojej rodziny, a więc w tej chwili nie była tu obecną.

– Wybijcie okno od góry! – krzyknęły pojedyncze głosy i przystawiono drabinę. Dym czarny i gęsty wzbijał się wzdłuż muru, cegły pękały od żaru; płomień śmielej posuwał się po palących się belkach i łatach.

– Joel! – zawołali wszyscy, widząc go wypadającego z domu. Wychudłe i pożółkłe od starości członki okrył na prędce starym szlafrokiem; długie jego palce ściskały srebrny puhar, a pod pachą trzymał papiery w małem pudełku, jakiego kobiety zwykły używać do robótek ręcznych. To było wszystko, co on, jakby przez instynkt, zabrał z sobą w nagłej ucieczce. – Dziadek i dziecko! – szepnął, a przejęty przestrachem i gorącem, oparł się o mur i wskazał na górę. W tem otworzyło się okno i stary żyd na wpół nagi, z małą Naomi na ręku, wyszedł na przystawione schodki. Dziecko z całej siły tuliło się do niego, a kilku widzów nadbiegło dla podtrzymania drabiny.

Już stary obiema nogami stanął na niej, już wraz z dzieckiem zaczynał się po niej spuszczać, gdy się nagle zatrzymał, westchnął dziwnie i raptem zawróciwszy się z małą, napowrót wlazł przez okno i zniknął. Czarny dym i iskry na chwilę zasłoniły otwór.

– Jezu Chryste! – zawołano na dole. – Gdzież on poszedł? Spali się na nic z dzieckiem; pewno zapomniał wziąć pieniądze!

– Z drogi! – krzyknął nagle silny głos, a jakiś człowiek z ciemną, wyrazistą twarzą, przecisnął się przez tłumy, wbiegł na drabinę, uchwycił za poręcz od okna, której część wierzchnia była zajęta płomieniem. W pokoju łyskał się ogień, a blask jego dziwnie drżał na chwiejącej się podłodze: człowiek ów wskoczył do izby.

– Czy nie byłto Norwegczyk z wąwozu? – spytali niektórzy.

– On sam! Jużto zuch nielada!

Ogień oświecał każdy kącik pokoju: Naomi leżała na ziemi; starego dziadka wcale widać nie było, lecz z pobliskiego pokoju, przez drzwi dopiero co otwarte, dochodził dym gęsty i duszący. Obcy pochwycił dziecko i wybiegł na chwiejącą się drabinę. Naomi była ocalona, ale dziadek już odurzony dymem leżał w izbie, gdzie stała okuta żelazem duża skrzynia.

Dach zawalił się z łoskotem. Słup iskier niezliczonych, jak iskry mlecznej drogi, wzniósł się wysoko w powietrze.

– Jezu Chryste, zmiłuj się! – takie było całe Miserere dla duszy, która w téj chwili przez płomienie wchodziła do życia śmierci.

Niepodobieństwem było cośkolwiek ocalić; ogień już zajął wszystko. Stara sługa, Symonia, z jękiem rozpaczy wyciągała ręce ku pogorzeli, gdzie pan jej palił się i gdzie wczoraj jeszcze była jakby w domu: Joela Marya zabrała do siebie; tam więc zaniesiono także maleńką Naomi.

Od razu zewsząd rozległy się krzyki: – Bocian! biedny bocian! – Otaczające płomienie oświecały gniazdo, na którem stała matka, roztaczając szeroko duże swoje skrzydła, żeby młode zasłonić od palącego żaru. Samca nie było widać, musiał wcześniej wylecieć za strawą. Pisklęta bojaźliwie tuliły się na sam spód gniazda, snać nie śmiały jeszcze o własnej puścić się sile; matka trzepotała skrzydłami i wyciągała naprzód długą szyję.

– Mój bocian! mój drogi bocian! – zawołał krawiec. – W żaden sposób nie pozwolę, żeby się popaliły te biedne moje ptaki! – Przystawił tedy drabinę do dachu, gdy tymczasem drudzy napróżno starali się spłoszyć bociana krzykiem i ciskaniem kamieni. Gęsty i czarny dym przesunął się po murze, krawiec nisko aż musiał schylić głowę, nad którą iskry i głownie pędziły dziką zamiecią. Płomień pochwycił suche gałęzie, z których gniazdo było splecione, raptem zajęło się, a w samym środku ognia stała matka bociania, paląc się z swemi pisklętami.

Nad ranem ugaszono pożar: dom żyda był już tylko dymiącą kupą gruzu i popiołu, w ktorej znaleziono popalone szczątki nieszczęśliwego gospodarza.

Wieczorem, krawiec z małym swoim chłopczykiem stał na pogorzelisku; tu i owdzie wychodzący dym dowodził, że się ogień tli jeszcze od spodu. Cały piękny ogród był teraz zniszczonem pustkowiem; wokoło leżały czarne, popalone belki; winogrona i śliczne konwolwule, poździerane ze ściany, porozrzucane były i podeptane na wszystkich kwaterach; ścieżki zamieniły się w rozorane pole. Pięknych lewkonij już nie było, krzaczki róż leżały na ziemi połamane i zwalane, jedna połowa akacyi zwęgliła się, a zamiast orzeźwiającej i miłej woni kwiatów, oddychało się tylko dymem i zniszczeniem. Altanka była rozwalona: czworograniasty kawałek czerwonéj szyby, oto wszystko, co Krystyan znalazł ze śladów dawnych wspomnień; przejrzał przez szkło, a powietrze paliło się, tak samo jak wtenczas, kiedy wraz z Naomi wyglądali przez okno altanki. Na dachu zaś jego rodziców stał bocian, nieszczęśliwy ojciec, który powróciwszy do swoich, nie zastał już ani gniazda, ani domu na którym stało: dziwnie jakoś wykręcał szyją i głową, jak gdyby czegoś szukał.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3