Генрик Сенкевич - Na marne стр 6.

Шрифт
Фон

– Która godzina?

– Szósta.

– Dlaczego nie wybierasz się do Potkańskiej? Przecież tam do niej codzień chodzisz.

– Szwarc wstał i zwrócił się ku Gustawowi.

– Gustawie, sam i na własne jej żądanie zaprowadziłeś mnie do niej. Mniejsza o to, nie chcę mówić o tem, co dla nas obu byłoby przykre; zresztą, rozumiemy się doskonale. Otóż nie pójdę do Potkańskiej ani dziś, ani jutro, ani nigdy. Masz na to moje słowo i moją rękę.

Stali więc w milczeniu, Szwarc z wyciągniętą naprzód ręką, Gustaw, wahający się i zmięszany drażliwem położeniem, wreszcie ścisnął za rękę Szwarca.

Widocznie słowa obu przychodziły z trudnością; jeden nie umiał zdobyć się na serdeczniejsze wyrazy, drugi na serdeczniejsze podziękowanie.

Za chwilę rozstali się.

Dziwne to nieraz bywają uczucia, a sprzeczne z tem, co nam przedstawiają jako nagrodę szlachetnego czynu. Szwarc przyrzekł Gustawowi nie widywać wdowy. Czy ją kochał, czy nie, zawsze to była z jego strony ofiara, bo w jego mozolnem, a jednostajnem życiu, ona była jedynym jaśniejszym punktem, około którego lubił krążyć myślą. Niechby marzenie o niej było tylko zapełnieniem owych chwil oderwanych od ciężkiej pracy, a poświęconych na spoczynek i swobodę umysłu; zrzekać się takich chwil, było odbierać powab odpoczynkowi, było to wyrywać próżnicę w życiu, tam, gdzie uczucie mogło kiełkować i zakwitnąć.

Szwarc po krótkim namyśle zrobił to bez wahania.

Zrobił ofiarę.

A jednak, kiedy Gustaw wyszedł ze stancyi, na twarz Szwarca wybił wyraz niechęci, niesmaku, gniewu nawet. Byłże to żal przeszłości lub spełnionego przed chwilą czynu?

Nie.

Kiedy Szwarc wyciągnął rękę do Gustawa, ten ostatni wahał się z jej przyjęciem. Nie przyjąć ofiary, dawanej przez duszę energiczną, jest to okryć sam czyn ofiarny odcieniem śmieszności i to w przekonaniu samego ofiarodawcy; jest to być niewdzięcznym; jest to rzucić ziarno głuchej nienawiści w bujną niwę miłości własnej.

Ale przyjąć ofiarę współzawodnika, to dla duszy bogatej w dumę jest podłożyć swoje „ja” moralne pod czyjeś nogi, to przyjąć gwałtem wtykane groszaki jałmużny w rękę, co się po nic nie wyciągała. Ma to coś z lekkiego kopnięcia. Duma woli być wierzycielem niż dłużnikiem.

Dlatego Gustaw, wyszedłszy na ulicę, skrzywił usta gorzką ironią, a przez zaciśnięto wargi mruczał do siebie zcicha:

– Coraz to lepiej! Łaska, łaska! Kłaniaj się teraz codzień panu Szwarcowi i dziękuj za łaskę. Wesołe życie!

I zadumał się głęboko, a przykro. Przestał nawet myśleć o sobie, marzył tylko boleśnie. Czuł w duszy jakiś odgłos smutny, a gwałtem dopominający się choćby jednej chwili szczęścia. Głos ten dźwięczał w nim, jak urwana struna. Rozdzieliła się myśl i dusza. Jedna połowa zmęczona wołała na gwałt spoczynku, druga ponura a sprężysta rwała się jeszcze do życia. Jedną połową myśli widział światło i cel, drugą połowę zwracał chmurnie w nicość i ciemność. A było jeszcze na dobitkę coś takiego w tym zgryźliwym człowieku, co drwiło z własnego bólu; niby jakiś demon złośliwy wskazywał mu jedną ręką postać jego własną, bladą, brzydką, skurczoną, drugą niby w obłokach, niby w świetle poranku Potkańską w całej jej przepysznej piękności i marmurowym spokoju.

Gdy tak rozrywany gwarem wewnętrznej walki szedł, sam prawie nie wiedząc dokąd, nagle usłyszał za sobą dobrze znany głos, śpiewający basem wesołą piosnkę:

Obejrzał się – był to Wasilkiewicz z Augustynowiczem.

– Dokąd idziesz, Gustawie? – spytał pierwszy.

– Ja?… ha! dokąd? – (spojrzał na zegarek). Do wdowy jeszcze zawcześnie!… Tymczasem idę do klubu.

– No, to idź prosto do wdowy.

– Co? dlaczego?

– Biada ci! – zawołał Augustynowicz, wzniósłszy ręce do nieba i nie zważając na przechodniów, zaczął głośno deklamować:

– Nie masz po co chodzić do klubu – dorzucił Wasilkiewicz.

– Cóż się stało?

– Smutek tam lęgnie się ze zgrozą – prawił Augustynowicz.

– No gadajże, co się stało?

– Nieszczęście!

– Jakie?

– Okropne!

– Wasilkiewicz, powiedz za niego po ludzku!

– Władza uniwersytecka zamknęła nasz klub. Ktoś doniósł, że się tam studenci zbierają.

– O której się to stało?

– Dwie godziny temu.

– Trzeba się iść dowiedzieć na miejscu.

– Nie radzę ci. Wsadzą do kozy.

– „Białe ci dłonie skrępują powrozem…”

– Augustynowicz, cicho bądź! Dlaczegóż tego nie zrobili wieczorem? Byliby nas połapali, jak ryby w matni.

– No, chodziło więcej o zamknięcie, niż o połapanie nas; gdyby jednak ktoś teraz przyszedł, złapaliby go niezawodnie.

– Dokąd wy idziecie?

– „Jak na hasło trwogi, klany szlą krzyż ognisty…”

– Prosiłem cię, żebyś był cicho!…

– „Tak mężny Rodryg…”

– Tak, tak – przerwał Wasilkiewicz – idziemy ostrzedz innych, i dlatego bądź zdrów, albo chodź z nami…

– Nie mogę.

– Dokąd idziesz?

– Do Potkańskiej.

– Bądź zdrów!

– Do widzenia!

Gustaw, zostawszy sam, zatarł ręce; na chwilę uśmiech zadowolenia rozjaśnił jego chmurną twarz. Cieszył się z zamknięcia klubu, zniknęła bowiem obawa, że wdowa, dowiedziawszy się o postanowieniu Szwarca, może znów zechce chodzić do klubu, by go tam widywać. Obawa była uzasadniona: Gustaw pamiętał, że mimo próśb i perswazyi, zaledwo tylko obietnicą przyprowadzenia Szwarca do jej mieszkania, mógł ją powstrzymać od tego niestosownego kroku.

Teraz nie miał się już czego obawiać.

Za chwilę pociągnął dzwonek w mieszkaniu wdowy.

– Jak się pani miewa? – spytał służącej.

– Zdrowa, tylko chodzi po pokoju i gada do siebie – odrzekła służąca.

Gustaw wszedł do pokoju.

Mieszkanie wdowy obejmowało dwa pokoiki z oknami, wychodzącemi na ogród: pierwszy był niby salonikiem, drugi sypialnią, do której teraz wszedł Gustaw. W sypialni wierzchnia część okna, łukowato wycięta i oddzielona wązką listwą drewnianą, miała kolorowe szyby, ułożone w rozetę niebieską i czerwoną naprzemian. W jednym kącie stał stolik mahoniowy, okryty miękko strzyżoną aksamitną serwetą, na którym były dwa fotografowane portrety. Jeden w drewnianych, inkrustowanych ramkach przedstawiał młodego człowieka, o wysokiem czole, blond włosach i pięknych, arystokratycznych rysach twarzy – to był Potkański; na drugim była wdowa z maleńką, biało ubraną, dziewczynką na kolanach. Przed portretami leżał wianek z nieśmiertelników, obwinięty krepą i gałązka suchego mirtu.

W drugim końcu pokoju, między dwoma łóżkami, przedzielonemi wązkim odstępem, mieściła się kolebka, dziś – pusta, niegdyś – pełna szczebiotu i gwaru dziecinnego. Zielona jej powłoczka, umalowana od szyb kolorowem światłem, zdawała się poruszać lekko. Można było mniemać, że lada chwila odsunie ją bieluchna rączka i radosna główka dziecięcia wejrzy na matkę. Cichy smutek panował w atmosferze tego pokoiku. Liście wglądającej przez okno, akacyi rysowały się ciemno na podłodze, a poruszane wiatrem ustępowały migotliwie światłu i wracały napowrót. Przy drzwiach była mała statuetka z kropielnicą, pod spodem przedstawiająca anioła chrztu z wyciągniętemi, jakby do błogosławieństwa, rękoma. W chwili, o której mówimy, głowa anioła w blaskach kolorowych jaśniała, jakby łagodną gloryą słodyczy, niewinności i spokoju. Zresztą cichość była w pokoikach wielka. Ile dziś smutku, tyle tam dawniej było wesela. Cóż to za radość i szczebiotanie bywało, gdy Potkański, przyszedłszy wieczorem, zmęczony pracą, obejmował kibić żony, odgarniał jej złote włosy i całował to ukochane a pogodne naówczas czoło! Ile było cichej a głębokiej radości, kiedy stali tak milczący, z piersią na piersiach, z oczyma w oczach, podobni do posągu miłości. Potem, bywało, biegli do kolebki, gdzie dziecina gwarzyła na różne sposoby z sobą i, podnosząc nóżki, śmiała się do szczęśliwych rodziców. Teraz tam było pusto. Dziwnie była rozrzewniającą ta kolebka. Zdawało się, że tam jest dziecię. Nieraz wdowa, wkrótce po swojem nieszczęściu, budząc się w nocy, kładła ostrożnie rękę w tę kolebkę, w przekonaniu, że Bóg musiał zlitować się nad nią i, wyjąwszy dziecię z grobu, włożył je tam napowrót.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3

Популярные книги автора