– Wolnego, mój drogi – rzekł pan Bondy. – Czy to naprawdę aż tak wielkie zło? Nawet gdyby istotnie tak było, jak powiadasz… czy to znowu tak wielkie nieszczęście?
– Słuchaj, Bondy, mój Karburator to rzecz ogromna. Wywróci do góry nogami cały świat, pod względem technicznym i społecznym; koszty produkcji potanieją niesłychanie, zniknie nędza i głód, a kiedyś tam mój Karburator ochroni naszą planetę przed zmarznięciem. Ale z drugiej strony rzuca on w świat bóstwo jako produkt uboczny. Zaklinam cię, przyjacielu, nie lekceważ tego. My nie przywykliśmy do obcowania z prawdziwym bóstwem. Nawet pojęcia nie mamy, ile mogłaby nabroić jego obecność, powiedzmy kulturalnie, moralnie i tam dalej. Człowieku, tu chodzi przecie o ludzką cywilizację!
– Zaraz, zaraz – rzekł prezes Bondy zamyśliwszy się. – Może istnieją takie zaklęcia. Czy już wzywałeś księży?
– Jakich księży?
– Byle jakich. Przecież o wyznanie tu chodzić nie może. Potrafiliby może zakazać to i owo.
– Zabobony! – wybuchnął Marek. – Dajże ty mi spokój z klechami! Żeby mi w mojej uczciwej piwnicy urządzili jakie cudami słynące pielgrzymowisko! U mnie, przy moich poglądach!
– Dobrze – zgodził się pan Bondy. – To ja sam ich poproszę. Człowiek nigdy nie wie, co się może przydać… Zaszkodzić taka rzecz w żadnym razie nie może. Ostatecznie, ja przeciwko Bogu nic nie mam. Chodzi o to, żeby nie było zakłóceń w pracy. Czy próbowałeś załatwić rzecz po dobremu?
– Nie! – zaprotestował inżynier Marek.
– To źle – rzekł sucho prezes Bondy. – Może dałoby się zawrzeć z Absolutem jakąś umowę. Bardzo ścisły kontrakt, mniej więcej taki: – Zobowiązujemy się wyrabiać Cię bez rozgłosu, bez zakłócania pracy, w rozmiarach, jakie ustalimy; Ty w zamian zobowiążesz się, iż zrzekasz się wszystkich boskich manifestacji w zasięgu tylu a tylu metrów od miejsca produkcji. – Jak uważasz, czy zgodziłby się na to?
– Nie wiem – odpowiedział Marek z niesmakiem. – Zdaje się, iż podobało mu się specjalnie istnieć dalej niezależnie od materii. Może by on… we własnym interesie… pozwolił pogadać z sobą. Ale ode mnie tego nie żądaj.
– Dobrze – zgodził się Bondy. – Poślę swego notariusza. Bardzo taktowny i zręczny człowiek. A poza tym, może dałoby się zaproponować mu jaki kościół. Przecież taka fabryczna piwnica, w takim otoczeniu, jest dla niego trochę nie tego… nieodpowiednia. Należałoby wybadać jego upodobania. Próbowałeś tego już?
– Nie. Najchętniej zalałbym piwnicę wodą.
– Nie tak prędko, mój Marku! Ja twój wynalazek niezawodnie kupię. Oczywiście, sam rozumiesz, że poślę tu jeszcze swoich techników… Rzecz trzeba dobrze zbadać. Być może, iż jest to naprawdę tylko gaz trujący. Ale choćby to był nawet sam Absolut, nic mnie to nie obchodzi, jeśli Karburator pracuje, jak się patrzy.
Marek wstał.
– Odważyłbyś się korzystać z Karburatora w fabrykach MEAS?
– Odważę się wyrabiać Karburatory masowo – odpowiedział Bondy powstając. – Karburatory dla pociągów i okrętów, Karburatory do centralnego ogrzewania, Karburatory dla gospodarstw i urzędów, dla fabryk i szkół. Za lat dziesięć będzie się paliło tylko w Karburatorach. Proponuję ci trzy procent z zysku brutto. Za pierwszy rok otrzymasz pewno tylko parę milionów. Tymczasem możesz się wyprowadzić, żebym mógł posłać tu swoich ludzi. Jutro rano przywiozę tu pana biskupa. Zejdź mu z drogi, kolego. W ogóle dobrze zrobisz, jeśli znikniesz. Jesteś troszkę przykry. Nie chciałbym popsuć swoich stosunków z Absolutem zaraz na początku.
– Bondy! Przyjacielu! – szeptał Marek pełen zgrozy – ostrzegam cię po raz ostatni: sprowadzisz Boga na świat.
– W takim razie – rzekł Bondy dostojnie – będzie mi za to chyba wdzięczny. Liczę na to, że nie okaże się sknerą wobec mnie.
5. Pan biskup
W jakie dwa tygodnie po Nowym Roku siedział inżynier Marek w gabinecie prezesa Bondy'ego.
– Jak daleko jesteście panowie? – zapytał prezes Bondy podnosząc głowę znad papierów.
– Ja skończyłem – odpowiedział inżynier Marek. – Dałem twoim inżynierom szczegółowe wykresy Karburatora. Ten łysy, jak to on się nazywa.
– Krolmus.
– Aha, inżynier Krolmus, bajecznie uprościł mój atomowy motor. Chodzi o przemianę energii atomowej w pracę. Bajeczny chłop z tego Krolmusa. Co nowego poza tym?
Prezes Bondy pisał i milczał.
– Budujemy – rzekł po chwili. – Siedem tysięcy murarzy. Budujemy fabrykę Karburatorów.
– Gdzie?
– Na Wysoczanach16. I powiększyliśmy kapitał akcyjny o półtora miliarda. Gazety piszą coś o naszym nowym wynalazku. Przejrzyj to sobie – dodał i rzucił Markowi na kolana stos czeskich i zagranicznych pism, po czym zagłębił się w jakichś papierach.
– Już dwa tygodnie nie byłem w swej… ech… – odezwał się Marek głosem zduszonym.
– Gdzie nie byłeś?
– W swojej fabryczce… Nie mam odwagi po prostu. Czy tam się coś dzieje?
– Hm.
– A co porabia mój Karburator? – pytał Marek, przezwyciężając niepokój.
– Chodzi, jak się patrzy.
– A… co porabia… tamto?
Prezes westchnął i odłożył pióro.
– Czy wiesz, że musieliśmy zamknąć ulicę Mixa?
– Dlaczego?
– Ludzie chodzili tam modlić się. Całe tłumy, chociaż policja ich rozpędzała. Mamy siedmiu zabitych. Pozwolili walić w siebie jak owce.
– Tego należało się obawiać, tak, tego należało się obawiać – mamrotał zrozpaczony Marek.
– Ogrodziliśmy ulicę drutem kolczastym – mówił Bondy dalej. – Sąsiednie domy trzeba było ewakuować. Same ciężkie objawy religiomanii. W tej chwili jest tam komisja ministerstwa zdrowia i ministerstwa oświaty.
– Mam nadzieję – westchnął Marek z uczuciem ulgi – że władze wstrzymają działalność Karburatora.
– Nic podobnego – rzekł G. H. Bondy. – Klerykałowie bardzo się burzą przeciwko twemu Karburatorowi i dlatego stronnictwa postępowe stają w jego obronie na złość. Właściwie nikt nie wie, o co tam chodzi. Widać zaraz, że nie czytujesz gazet, człowieku. Przerodziło się to wszystko w całkiem zbędną polemikę z klerykałami. Ten zacny pan biskup poinformował o wszystkim kardynała-arcybiskupa…
– Co za pan biskup?
– Niejaki biskup Linda, całkiem dorzeczny człowiek. Wiesz, zawiozłem go tam, żeby się przyjrzał temu cudownemu Absolutowi jako fachowiec. Badał całą tę sprawę przez trzy dni, siedział ciągle w piwnicy i…
– Nawrócił się? – wyrwało się Markowi.
– Gdzie tam! Jest widać tak wytrenowany w sprawach Absolutu, albo też jest z niego jeszcze piekielniejszy ateista niż z ciebie. Nie wiem tego. Ale po trzech dniach przybiegł do mnie i powiada, że z katolickiego stanowiska nie może być o żadnym Bogu mowy, że kościół odrzuca stanowczo hipotezę panteistyczną jako heretycką. Jednym słowem, że tu nie ma żadnego legalnego Boga, popartego autorytetem kościoła i że jako ksiądz musi uważać wszystko za oszustwo, fałsz i kacerstwo. Bardzo rozsądnie gadał ten pater.
– Więc on tam nie wyczuł żadnych nadnaturalnych zjawisk?
– Wszystko tam przeżył: oświecenie, czynienie cudów, ekstazę, wszystko. On nie twierdzi, że te rzeczy się tam nie dzieją.
– No więc proszę cię, jak on to objaśnia?
– Nijak. Powiada, że kościół niczego nie objaśnia, ale nakazuje, albo zakazuje. Jednym słowem ani myśli kompromitować kościoła jakimś nowym niedoświadczonym bóstwem. Tak go przynajmniej zrozumiałem…– Czy wiesz, że kupiłem ten kościół, co jest na Białej Górze?
– Na co ci kościół?
– Jest najbliżej Brzewnowa. Trzysta tysięcy zapłaciłem, człowieku. Zaproponowałem go Absolutowi tam w piwnicy, ustnie i na piśmie, aby się do niego przeprowadził. Jest to całkiem ładny barokowy kościół. Prócz tego z góry oświadczyłem się z gotowością każdej potrzebnej adaptacji. I rzecz dziwna, o parę kroków od kościoła pod policyjnym numerem 457 zdarzył się onegdaj bardzo ładny przypadek ekstazy z pewnym instalatorem, ale w kościele nic cudownego, nic i nic! Jeden przypadek zdarzył się aż w Wokowicach17, dwa nawet w Kosirzach18. W radiostacji petrzyńskiej wybuchła wprost epidemia religijna: wszyscy radiotelegrafiści, którzy tam pracują, rozsyłali, ot tak sobie, do całego świata ekstatyczne depesze, niby jakąś nową ewangelię. Że niby Bóg schodzi znowu na świat, aby go odkupić i tam dalej w tym guście. Pomyśl, co za kompromitacja! Postępowa prasa bije w ministerstwo poczt i telegrafów, aż paździory lecą. Krzyczy, że klerykalizm wysuwa rogi i głosi podobne dyrdymałki. Nikt dotychczas ani się domyśla, że ma to związek z Karburatorem. Wiesz, Marku – dodał Bondy szeptem – coś ci powiem, ale to wielki sekret: tydzień temu przytrafiło się coś naszemu ministrowi wojny.