U stóp kamienistych małéj zatoki, od strony Campanii, gdzie przybijały okręta, stały nawy milczące i jakby do odpłynienia gotowe, ale z ich malowanych wnętrzy żaden się głos nie dobywał. Na trzech rzędach wioseł zatopionych w morzu, trzy szeregi majtków, wsparte smutnie, milczały w oczekiwaniu.
Ozłocona promieniami zachodu, wyspa świeciła na tle szafirowego morza, jak z drogiego onyxu wykute cacko, ze swemi portyki, galeryami, kolumnami świątyń i pergulami willi obwieszonych winną macicą. Od przylądka Minerwy u dworca Jowiszowego, nad samą zwieszonego przepaścią, na białych mozaik pokładzie, oparty o bronzowe balustrady, siedział mężczyzna przygarbiony i patrzał to na szerokie morze, to na góry otaczające. Najmniejszy szelest go niecierpliwił, każdy ruch na wyspie przerażał, ale znać było, że tę boleść trawiącą starał się ukryć, i choć drgnęło ciało zesłabłe, wracało znowu do posągowego spoczynku, do bezwładnéj obojętności.
Był to mąż lat już podeszłych, z wyłysiałą głową, okrytą wieńcem laurowym, włożonym nie tak dla ozdoby, jak z obawy piorunów, które go tego ranka zbudziły, rozlegając się po skałach; przygarbiony, wychudły, kościsty, twarzy dziwnie uderzającéj. Całe tam długie i burzliwe wypisało się życie na czole pofałdowaném, w oczach osłupiałych i straszliwie wypukłych, w porytém wrzodami cielsku, pozalepianém liśćmi ziół różnych, w ustach zaciśniętych z dzikim wyrazem szyderskiego okrucieństwa, ubierającego się uśmiechem zimnym.
Oczy jego były zbladłe i szklanne, głowa poorana fałdami, skóra na policzkach obwisła i pocentkowana bliznami już zgojonych ran, obok których nowe, rozdarte jeszcze, zaledwie krwawo poprzysychały. Długa szyja, nieco zgięta, którą oplatały żyły wzdęte i jak sieć z pod skóry przeglądające, sterczące grube ramion kości z pod lekkiéj trabei purpurowéj, spiętéj na ramieniu rzniętym kamieniem, wychudłych rąk długie palce, grzbiet przygarbiony, pierś sucha i włosem jak ręce okryta postać tę czyniły przerażającą.
A jednak w obliczu stéraném i krwią namiętności nabiegłém, w rysach téj twarzy nieszlachetnemi żądzami spalonéj, widać jeszcze było, po za zgnilizną dzisiejszą, jakby świetniejszéj promyk młodości.
Natura uczyniła niegdyś to oblicze piękném, życie je przetworzyło na maskę Satyra dzikiego, zgniotła namiętność, obawa, tęsknota i najszkaradniejsze ze wszystkich uczucie zazdrości i nienawiści.
Przez oczy, usta i głowę tę wypełzłą, mnogie lata niezliczonemi przedarły się zgryzoty, porywami, tajonemi zemsty i boleścią, zostawując po sobie ślady sromotne i krwawe.
Tym starcem był Tyberyusz Cezar sam jeden dziś na odludziu szukający zapomnienia przeszłości, drżący o teraźniejszość, niedowierzający ludziom, nie rad z siebie, milczący dnie całe, by szyderstwem lub wyrokiem śmierci na krótko otworzyć usta.
Nieco opodal od niego stali jakby czekając rozkazów kilku ludzi skrytych za kolumny portyku, a pomiędzy nimi odznaczał się młodzieniec wysokiego wzrostu, chudy, cery śniadéj i jakby opalonéj, którego rysy dziwnego, niepochwyconego wyrazu, uderzały rodowemi arystokratycznemi cechami. Ale natura, dając mu oblicze piękne prawie, chciała tylko oznaczyć pochodzenie i typ ten sama starła w swych rękach, piętnując go na rozpasanego szaleńca. Cajus Caligula, syn Germanika, nie miał, mimo pięknych rysów, szlachetności w twarzy; oczom jego wpadłym i jakby obłąkanym, ustom dziwacznie wykrzywionym, gdy je mowa otwarła, brakło wyrazu i powagi; czoło szerokie a nizkie, nierówne i pogarbione jakby niedokończonego popiersia, które rzeźbiarz porzucił, nie błyskało geniuszem, zapałem, ani nawet dumą; znać było, że myśli w nim mieszkać ciasno.
Na głowie włos powiewał cieńki i w części już pełznąć zaczynający, choć młodzieńcze to oblicze nad dwadzieścia kilka lat więcéj nie okazywało. Ale i te już ciężyły na tym wyrostku, zawczasu wyniszczonym nieustannie podżeganą rozpustą.
Cajus miał na sobie tunikę lekką i długą po kostki, bez rękawów, i togę, któréj złociste obszycie w greckie meandry całą było ozdobą; na nogach jakby dla przypomnienia przezwiska, które mu żołnierze niegdyś nadali, pieszcząc się z ulubionego wodza dziecięciem, caligae, perłami szyte.
Oko jego z za kolumn śledziło każde poruszenie przybranego ojca i pana, a myśl nim tylko zdawała się zajęta.
Daléj nieco stojące dwie jeszcze postacie, w greckie purpurowe trybomiona odziane, z głowy łysemi i pokorną postawą, tém się tylko od siebie różniły, że jeden był wychudły i połamany a zgięty jak stara winna latorośl sękata, drugi Ezopowy garb nosił na grzbiecie. Odzież obu jednaka, zdradzała domowników Cezara, a na licach ich malowało się znużenie i jakby tęsknota, która w téj chwili, gdy od nikogo postrzeżonymi być nie mogli, mimowolnie wybiła się z pod dźwiganéj maski służebnéj.
Głębiéj jeszcze, w długim marmurowym portyku, patrzał na morze, przechadzając się, starzec siwy, z długą brodą białą, w szacie filozofa, brunatnéj, poplamionéj i zszarzanéj, z założonemi na piersiach wyschłemi rękami
Wśród tych popiersi, napiętnowanych namiętnościami różnemi, w konwulsyjném jakiémś drganiu stężałych wspaniale odbijała się ta głowa starca Thrasylla, piękna, spokojna, poważna, acz chłodem śmierci spowita. Znać było, że życie nie potrafiło przygnieść tego człowieka, choć nad nim wielkiém ciężyło brzemieniem oczy choć wpadłe, patrzały pogodnie na morze i Surrentyńskie brzegi, usta były smutne ale przymknięte łagodnie, a mimo wieku biała i zarumieniona skóra świadczyła o życiu wstrzemięźliwém
Thrasyllus był astrologiem i wieszczbiarzem: on jeden, z mnogiéj liczby swoich współzawodników, prześladowanéj i rozpędzonéj, pozostał przy Cezarze, bezpieczny dotąd i spokojny, ze stoicką odwagą i obojętnością patrząc na krew, mordy, własne niebezpieczeństwo i przemiany dziwne, którym świat wkoło podlegał Nic go zachwiać i ustraszyć nie mogło.
I w téj chwili, choć z między białych słupów przechadzającemu się ukazywała straszliwa twarz głęboko zadumanego Cezara, ze swym uśmiechem kamiennym, groźnie pomarszczoném czołem i drgającą niecierpliwym niepokojem piersią ten widoczny dlań stan zburzenia władzcy, który życie wszystkich miał w rękach, nie poruszał Thrasylla. Chodził tak po portyku Jowiszowéj willi, jakby po ojczystym brzegu greckim w dniach spokojnéj młodości.
Za ścianą brzeżną, co portyk dzieliła od wewnętrznego atrium, przez odrzuconą zasłonę, która drzwi na pół tylko okrywała, widać było w głębi na ławie kamiennéj jeszcze jedną postać, wyrostka nadzwyczajnéj piękności, siedzącego nieruchomie z opuszczonemi rękami i zwieszoną głową. Gdyby nie włosy ciemne, wonnościami zlane, i w splotach długich wijące się po białéj szyi, można go było z razu wziąć za posąg młodego Apolla, dłótem Praxytelesa dobyty z paroskiego kamienia. Cudnych to kształtów było dziécię, zaledwie dorastające i dziewiczym wdziękiem młodości oblane. Lekka szata z białéj tkanki zaledwie mu pierś i część ciała okrywała, zostawując nogi, szyję, ramiona utoczone marmurowéj białości, jakby umyślnie dla podziwu obnażonemi.
Smutny chłopak siedział tak pochylony, z głową, z któréj spadały włosy czarne, z rękami na kolana opuszczonemi, w postawie zadumania tak wdzięcznéj, że zdala stojące posągi zdawały mu się zazdrościć. Piękne jego ręce i nogi, naturalnym instynktowym ruchem ułożyły się w artystyczną całość, tak wdzięczną, że przechodzący Thrasyllus stawał niekiedy, aby nań dłużéj popatrzeć.