Ale chłopak nie widział ani starca, ani innych przesuwających się po cichu ludzi, ani malowanych ścian co go otaczały wzrok miał wlepiony w ziemię, a mokra powieka zdawała się łzą błyszczeć niedosuszoną, i myśl gdzieś puściła się tak daleko, że jéj nic ku teraźniejszości zawrócić nie mogło
Wyrostek ten zwał się Hypathos i był nieszczęśliwym Tyberyusza ulubieńcem.
Cezar, zwrócony twarzą ku Polidonii brzegom, długo tak siedział nieruchomy prawie, parę razy tylko krzyk przelatującego ptastwa na twarz jego chmurę groźb pełną wywołał; potém nagle obrócił się w przeciwną ku Rzymowi stronę, i znowu długo okiem błyskami zachodu oślepłém w morze się wpatrywał.
Cajus! zawołał na młodzieńca stojącego najbliżéj spójrzyj ku Pitecusie, nic-li tam nie widać na morzu?
Caligula wystąpił szybko, posłuszny, z za słupów, przyłożył rękę do czoła i począł patrzeć uparcie na uspokojone fale
Nic, ojcze odezwał się po chwili ani żagla, ni okrętu
Nic i nic! głucho powtórzył Cezar nic I dodał wiersz jakiś grecki, o który, zaledwie dosłyszany, dwaj grecy w czerwonych sukniach jęli się spierać, przypisując go jeden Homerowi, Hezyodowi drugi, ale wrzawa powstająca, spójrzeniem zaognionych oczów Tyberyusza w ołowiane zmieniła się milczenie.
Cezar wstał z ciężkością, a raczéj dźwignął się z siedzenia, powiódł jeszcze po morzach oczyma, lekki uśmiech przebiegł mu usta zsiniałe i miał się skierować ku portykowi, gdy nagle, jakby z pod ziemi wyrosła, od strony morza ukazała się czepiająca po stromych skałach i po nad nie wyskakująca postać człowieka Przerażony nagłém jéj ukazaniem cofnął się Cezar i zadrżał chorobliwie, ale wnet pohamował strach i stanął jak wryty, bledniejąc tylko od gniewu.
Z téj strony budowy willi były całkiem niedostępne, góra ścianą prawie pionową tonęła w morzu, kamienie jéj gładkie ledwie gdzie jaką szczerbą się rysowały; zdawało się niepodobieństwem, by stopa człowieka wdarła się tędy do strzeżonych wkoło mieszkań pana. Zjawienie się więc ludzkiéj postaci nad tą przepaścią nieprzystępną, przeraziło niespokojnego już Tyberyusza. Krzyk gardłowy, stłumiony wprędce, do stóp jego zwołał natychmiast co żyło Cajusa, filozofów i daléj ukrytych niewolników i straże.
Nie było jednak nic tak groźnego w tém niespodzianém zjawisku, co tak pana świata ulękło, a na strach jego poglądało z uśmiechem śmiałek ów był prostym rybakiem z Caprei, chcącym się docisnąć do pana z ofiarą, któréj inaczéj złożyć nie mógł, gdyż niewolnicy dopuścićby go nie chcieli. Trzymał on w ręku ogromną barwenę, rybę naówczas najwyżéj cenioną takiéj wielkości, jakiéj okoliczne wody nie miały, i sądził zapewne, że go Cezar obficie za przysmak ten obdarzy ale się bardzo omylił w rachubie.
Tyberyusz zadrżał; nędzny ów rybak i Grecy i Cajus obawę jego spostrzegli; pomścić się więc musiał za to i trzęsąc jeszcze, rozkazał ową szorstkiéj łuski barweną nieszczęśliwemu twarz wytrzeć.
Ze śmiechem i wyciem rzucili się niewolnicy na osłupiałego rybaka, który jedną nogą stojąc jeszcze nad przepaścią, drugą sparty o balustradę wił się cały pokrwawiony, wołając:
O! dzięki jeszcze bogom, żem mu raka złowionego razem nie przyniósł.
I tu go dostanie! rozśmiał się starzec skinąwszy na swoich.
Z okrucieństwem nieludzkiém, jęczącą ofiarę wstrzymano za włosy nad skałą, dopóki nie przyniesiono raka, którym twarz poranioną na nowo mu odarto.
Naówczas nasycony skinął Cezar i nędznik ów zepchnięty nagle, znikł na skałach rzucony ku morzu.28
W czasie téj sceny okrótnéj, twarz Tyberyusza wysiłkiem woli przybierała znowu wyraz spokojny, a z przytomnych Cajus jeden spoglądał na męczarnię z uśmiechem wyuzdanéj swawoli; greccy retorowie jak na igraszkę niewinną z podłą istotą, Thrasyllus z krwią zimną przywykłego już do podobnych widoków i zastygłego człowieka. Krzyki rybaka wywołały także osłupiałego chłopca z jego kryjówki, wybiegł Hypathos, obejrzał się smutnie i szybko zakrył sobie oczy przerażony. Zdawało się z razu jakby chciał biedz ku nieszczęśliwemu, ale nim miał czas ruszyć się, już go na skale nie było.
Służba tylko pańska zwieszona patrzała w dół ciekawie, a Cezar skinąwszy na Thrasylla, z nim razem poszedł drogą marmurową, zwieszoną nad przepaściami i schodzącą powoli ku brzegowi od strony Cumańskiéj zatoki.
Cajus i Grecy ustąpili i skryli się za kolumny; tylko niewolników tłum, wywołany z kryjówek, przyglądał się morzu i skałom stromym, chcąc dójrzeć co się stało z ciałem rybaka. Hypathos podbiegł także ku galeryi i piękną swą główkę zwiesił nad morze, szukając go niespokojnemi oczyma.
Gdzież się podział? zapytał niewolników.
W pałacach Syren rozśmiał się jeden z ludzi zaniósł im swoją barwenę i raka.
Upadł więc? spytał chłopak.
A mogłoż być inaczéj? odparł jeden z niewolników. Patrz-no chłopcze dodał nie wiem jak on tu się wdrapał? Ale czegoż człowiek nie uczyni dla złota? Nie lepiéj rozumiem jak potrafił zlecieć tak szybko, żeśmy ciała jego na wodzie, ani trupa na skałach, ani krzyku, ani pluśnięcia nie dopatrzyli i nie słyszeli
Wszyscy tak przypatrywali się ciekawie w dół za biédnym rybakiem, a Hypathos ze szczególném zajęciem zdawał się śledzić co się z nim stało ale owe zjawisko, krwią zbroczone, jak wyrosło z ziemi, niepojętym też sposobem znikło w powietrzu.
Patrzcie-no! rzekł jeden z niewolników zafrasowany byleby to nie był duch jaki i bóstwo morza, które Cezarowi-Bogu samo przyniosło dań powinną człowiekby zginął przecie A jeśli się ono pogniewa za to przyjęcie i mścić się będzie?
Cichoż! zawołał drugi gdzieżeś ty bóstwo widział w chlamydzie podartéj, tak ogorzałe od słonéj wody i słońca?
Mówią, że różne przybierają kształty
Lecz i Cezar sam jest bogiem przerwał drugi uczułby i poznał w nim gościa z morskiéj głębiny.
Hypathos stał milczący, a wciąż bacznie na dół spoglądał Niewolnicy szepcząc odsunęli się od niego, popatrzyli w przepaść i znikli powoli schodami, znowu spuszczając się do podziemnych camerelli swoich.
IX
Cezar powlókł się zwolna stroną od Pitecusy, po nad samemi skał krajami.
Z tego boku budowa także graniczyła z przepaścią i powietrzem, drugą dotykając najeżonych ścian kamiennych.
Jak wstęga jasna, wiła się ona samym brzegiem, wyłożona mozaiką, opasana balustradami złoconemi, przybliżając tak ku morzu, ciemniejącemu w głębi, że spójrzenie w dół mimowolnym napełniało strachem. Gdzie niegdzie nawet, jakby dla powiększenia tego wrażenia, rozstępowały się balasy, gładka posadzka zawisła nad wodą, a krok tylko dzielił od niechybnéj śmierci przechodnia; powoje i winne latorośle dzikie ubierały w tych miejscach przerwy ogrodzenia, zakrywając niebezpieczeństwo. Nieco daléj, droga ta nieznacznie spuszczała się ku dolinie, ryjąc w głąb skały, i wiodła pod ścianą ociosaną do łaźni, któréj mury kąpały się w morzu.
Szedł tędy Cezar z Thrasyllem, zatrzymując się co chwila, jakby nie pewien był, czy użyje przechadzki: czy do wieczornéj zstąpi kąpieli; twarz miał posępną, zadumaną, niekiedy oko jego zbladłe i wydęte spozierało ukradkiem na spokojnego filozofa badawczo, ale tak, aby wejrzenia nie postrzegł, ani się badania domyślił.