Chciało się wierzyć, poglądając na to wybrzeże rozkoszne, na kraj pełen kadzideł i pieśni, że z wieczorną falą wypłyną białe syreny z niebieskich topieli i zaśpiewają tęskną pieśń wiodącą do morza głębi.
Jakby dla podchwycenia tego śpiewu uroczystego bóstw morza, które na świecących falach w księżycową noc widywali, już tylko majtkowie, spoczywający w łodziach u brzegu wszędzie do koła Crateru cisnęły się aż na piasek miasteczka i ville.
Miejsca tu brakło rzymskim rozpieszczeńcom, tak każdy z nich musiał tu koniecznie mieć gdzie odpocząć; łaźnie ich i domki i spelunki chłodne występowały aż w morze, niemal na falach pływając.
U stóp zielonego Wezuwiusza, strojnego w winnice, leżała, w gajach i ogrodach cała, rozkosznisia Pompeja, miasto kupców i handlarzy, wesoło używających żywota; na jéj przedmieściach Pagus Augustus Felix, wieś wyzwoleńców, ulubieńców, sług i weteranów Augusta, była przytułkiem dworu starego Cezara.
Bliżéj brzegu morskiego Hercules Porticum, kąpało się w samych wodach zatoki, z Retiną, portem swym, wspaniałym teatrem, bazyliką i świątyniami
Daléj postępując ku Surrentum, miastu Syren, bielały mury Stabii, u stóp Lactariusowéj góry, kasztanowemi lasy pokrytéj, rozrzucone były domki wesołe wśród gajów pomarańczowych, a świątyńki wiejskie gdzie niegdzie podnosiły się, to przeglądając w morzu szafirowém, to na tle ciemnéj gór zieleni malując
Minąwszy Surrentum i Herkulesowy ołtarz, na najwydatniejszym cyplu ziemi od strony Caprei, na skałach wstępujących w wody cieśniny, wznosiła się świątynia Minerwy.
Wszędzie zresztą, gdzieśkolwiek rzucił okiem, dymiły ołtarze bóstw rozlicznych, bielały słupy małych owych a wdzięcznych, poświęconych bogom świątyniek, które każdy dzień mnożył ku czci coraz nowych mar tysiąca zaludniających sponiewierane Olympy.
W drugą stronę od Neapolis, długo po za miastem ciągnące się, i jedna przy drugiéj nagromadzone zalegały ville pnąc się na góry, zstępując ku morzu, zwieszając po nad falami, w których dla rozpalonych życiem sybaritów szukały kąpieli rozkosznéj Był to las portyków i kolumn i murów piętrzących się jedne nad drugie, to chowających kapryśnie w głębie gór, w pieczarach, skały i groby, by ich zazdrośne nie dojrzało oko.
Droga wiodąca ztąd od Neapolis do Baii, cała, rzec można, była ulicą pańskich pałacyków podmiejskich, na których stworzenie i ozdoby wysilały się wyobraźnie i dziwaczne chętki zniewieściałych potomków dawnych Rzymian, dziś przez rozpustę i znikczemnienie przysposobionych do niewoli i uśmiechających upodleniu.
Jedne za drugiemi szeregiem, wśród palm, kaktusów, aloesów, winnic i wdzięcznie strzelających z gęszczy ciemnych sosen, z rozpiętemi dachy swych gałęzi, stały owe tajemnicze patrycyuszów i wyzwoleńców przytułki, całe z marmurów, drogich kamieni, muszli perłowych i bronzów w pół na morzu, pół na lądzie Daléj, już za Pausilippem, ku Puteolom rozpoczynały się spalone pola Campi phalaegrei, pełne widowisk strasznych, buchające podziemnemi ogniami, po których poetyczne latały wspomnienia
Za to ku morzu jasno było i dla oka wesoło.
Samo nazwanie Pausilippu (rzuć smutek) powoływało pielgrzymów, przybywających aby tu o troskach Rzymu zapomnieli i całkiem miękkiemu spoczynkowi się oddali. Każdy też tu przybywał tylko odetchnąć powietrzem wonném, skąpać się w morzu lazurowém, posłuchać nocą tajemniczego głosu śpiewnéj fali, zjeść ostryg Lucrińskich, napatrzéć się greckich dziewcząt i skryć przed ludźmi i światem.
I domki te, z cegieł różnobarwnych, z marmuru porfyrów powznoszone, nosiły na sobie piętno jakieś swawolne, które niedozwalało wziąść je za poważne schronienie senatorskie; tu się ciężką zrzucało togę i koturn surowy, a w sukni lekkiéj, któréj Rzym nigdy nie widział, szło po zielonéj murawie lub wysłanéj mozajką ścieżynce, żyć pomarańczowych kwiatów oddechem i rzeźwiącą atmosferą morza.
Wszyscy mieszkańcy tych wybrzeżów zgreczonych, aż do Baii,
Brzegów czystym nieprzyjaznych dziewicom1
tchnęli samą rozkoszą i weselem do rozkoszy i wesela posługiwali. Dzieci jońskich wychodźców, ludzie tutejsi, ani swéj sztuki, ani zniewieściałego nie zabyli obyczaju, i dobrze im było jako nauczycielom wśród Rzymian, uczących się już godność człowieczą sprzedawać za kroplę ziemskiéj ambrozyi.
Te ville, które poeta zamkami raczéj niż wiejskiemi domki nazywa2 zalegały często wielkie przestrzenie, ze swemi ogrodami, łaźniami, długiemi ulicami, portykami, teatrami i odeonami z sadzawkami, w których bawiono się tucząc ukochane rybki i ergastulami, w których zamykano okutych niewolników, z celami wyzwoleńców, flecistów, niezliczonéj dworni otaczającéj pana
Z góry na górę rzucane łuki, przeprowadzały rozpieszczonego starca bez znużenia po grzbietach marmurami wykładanych, ku ciepłemu morzu, które na jego posługi do ciemnéj wchodziło groty. Wolną pochyłością, litostrotem wzorzystym usłaną, posypaną różami i szafranem, spuszczał się po uczcie upojony biesiadnik do swoich thermów, nie trudząc chodem, powoli, i szedł oddychać wonią drzew rozkwitłych, widokiem czarownéj ziemi.
Gdzieś stąpił, gniotłeś z daleka poprzywożone płyty kamieni, wydarte skałom rękami tysiąca niewolników, co je polewając łzami wypolerowali pod stopy pana, opierałeś się o świecące kolumny, o malowane ściany, szedłeś pod stropami w złociste przyodzianemi koszyki
Po ścianach nawet zewnętrznych tych rozkoszy przytułków, na jaskrawém tle rzucone skakały powietrzne tancerki, greka pędzlem kreślone, unosiły się hymery uśmiechnięte, dzieciaki skrzydlate, bachantki z rozpuszczonemi włosy.
Nic tu nie wyprowadzało myśli z tego zaczarowanego koła, w którém krążyła, tworząc sobie świat pokoju i rozkoszy, i tu prędzéj niż gdzieindziéj zapomniéć było można, że słońce nie zawsze świeci ziemi a szczęście życiu ludzkiemu.
Jeżeli zbłąkany filozof lub skwaśniały retor przyszedł dowodzić znikomości ziemskich rzeczy, prędko upajały go wonie, rozmarzały uśmiechy, śpiewy i wino i kończył bełkocąc nieprzytomny:
Carpe diem! chwytaj dzionek co ulata
I brzegi wciąż rozlegały się pieśniami, które gdy przerwał jęk głuchy, to tylko by po nim pieśń jeszcze dźwięczała weseléj.
Ażeby ciężko po wschodach, wracając z Baii, nie przebywać góry Pausilippu, boki jéj przedarto na wylot, i długie, ciemne przejście wiodło przez jéj łono ku polom ognistym, ku źródłom gorącym
Daléj, nad drugą zatoką stały handlowne Puteole, grecka Dicaerchia, ze swą starożytną świątynią i thermami Serapisa, przybytkiem Neptuna i amfiteatrem Od stóp Gaurusu aż do Baii, wciąż idąc brzegiem, przechodziłeś jedną ulicą villi, jeden wieniec domów oprawnych w krajobraz, jakiemu świat może nie ma równego. Tu były przez Virgilego opiewane i tajemniczemi uświęcone podaniami groty, jeziora, rzeki, a świeżo nad niemi pieśń Augustowego ulubieńca brzmiała jeszcze nad niemi długo przeciągnioném echem. Daléj i jeszcze daléj stały odwieczne Cumy, od których bramy szczęśliwéj droga słana kamieniem, otoczona grobami, wiodła aż do Rzymu, i z stolicy na Campanii brzegi znużonych mowami na roztrach, siedzeniem w Capitolu, lub choćby wielkością swoją Konsulów, tryumfatorów, zwycięzców, których własne szczęście dławiło.