A kogóżeś to pojmał na drodze? zawołał głos gruby i schrypły. To nie swój?
Znad Łaby, Niemiec, przekupień począł smerda stłumionym głosem. On się tu pono nie pierwszy raz po kraju wałęsa Znalazłem go w gościnie u kmiecia Wisza, kto wie, w jakich naradach? Dlatego kazałem mu jechać za sobą. Ale mi się nie opierał wcale, owszem uręczył139 mi, że był do Miłości Waszej wysłany i pragnął jej czołem uderzyć
Milcząc popatrzał kneź na mówiącego i na Hengę, który stał z dala, jakby w oczekiwaniu. Nie dał zrazu odpowiedzi żadnej i po długim namyśle zbył smerdę obojętnie.
Niech tam na waszych rękach zostanie u mnie dziś goście, czasu nie ma nie dać mu zażyć głodu, nakarmić i napoić jutro rano przyprowadzicie go do mnie
Smerda powtórnie do stóp się pokłonił.
Od kmiecia Wisza wziąłem parobka, zdrów i silny, będzie oszczep i dzidę nosił. Ludzi mamy mało, miłościwy panie Sykał stary wąż, ale musiał go dać
Sykają oni wszyscy mruknął kneź aż ja im pyski pozatulam i milczeć a słuchać nauczę Znam ja ich, stara, wilcza swoboda wije się im po głowach Ślepe dziady, pieśni o niej śpiewając, ludzi buntują Dzicz tę w pęta wziąć trzeba
Smerda się nie ważył odpowiadać, stał z pochyloną głową i zwieszonymi rękami.
Wisz! Wisz! ciągnął dalej, przechadzając się po wystawie140, kneź znam ja go, on się tam na puszczy sądzi kneziem141 i panem, a mnie znać nie chce
I bogaty szepnął smerda. Jaki tam wszystkiego dostatek! Ludzi, stada, dobytku, piwa i miodu Kto go wie, może nawet kruszcu, srebra i złota! Ze wszystkimi kmieciami tak, miłościwy panie
Do czasu zawarczał kneź i usiadł na ławie.
Smerda poszedł spełnić rozkazy. Hengo też czekał na nie, nie oddalając się od sakwy swojej, na którą wiele chciwych oczu skierowanych było.
Miłościwy pan aż jutro dopiero do siebie was przypuści rzekł mu smerda po cichu. Macie czas spocząć i język nagotować. Przykazał mi, abym was głodem nie morzył, a u nas też nikt z niego nie umarł, chyba w lochu pod wieżą dodał z uśmiechem. Dziś szepnął na ucho Niemcowi dziś jego miłość ma chmurne czoło i oczy krwawe Lepiej, że was na jutro odłożył Zbliżył się jeszcze bardziej do ucha Hendze. Nie dziw, że trochę gniewny, wczoraj mu, słyszę, synowca142 przyprowadzili, który był zbiegł i z kmieciami się wąchał Trzeba mu było, sadząc143 do ciemnicy, oczy wyłupić, aby szkodliwym nie był. Zawsze to swoja krew i Leszek.
Smerda potrząsł ramionami.
A i ludzi jego dwu musiano powiesić Szkoda, zdaliby się na wojaków, zdrowi byli, ano niebezpieczne wilki
Smerdzie czy się gadać chciało, czy sobie Niemca zaskarbiał, ciągnął dalej uwagi swoje.
Niełatwe tu panowanie, lud niedobry Z kmieciami nieustannie spory, ale ich po trosze kneź wytrzebi, karmi, poi za język ciągnie a w końcu
Rozśmiał się dziko i spojrzał ku domostwu.
Hengo miał też czas rozpatrywać się po dworze, a że wiele świata i grodów widywał, dlatego może tu nic go nie dziwiło i strachem nie ogarniało, choć twarzami dzikimi był otoczony i ludzie zdawali się tylko czekać skinienia, aby się rzucić na niego. Obchodzili go, przypatrywali się i słyszał, jak dokoła powtarzano: Niemy, niemy!
Wtem, gdy tak stał, jak gdyby na coś oczekując, ujrzał schludnie odziane pacholę144, z długimi włosami na ramiona, które mu kiwnąwszy głową dało znak, aby szedł za nim.
Gerdzie poleciwszy konie, Hengo, posłuszny, w trop udał się za przewodnikiem.
Przez szeroką bramę w ścianie dworu weszli z nim na drugi grodu dziedziniec. Tu inaczej jakoś i nie tak po wojennemu wyglądało. Podsienia malowane były jasno i ku słońcu obrócone, na sznurach w nich wisiały schnące bielizny i odzieże niewieście. Kilka starych drzew rosło w pośrodku. W głębi widać było przesuwające się białogłowy i bawiące w piasku dzieci.
Pacholę, palec na ustach położywszy, z wolna prowadziło Henga ku drzwiom w bocznym dworze, a gdy się te otwarły, znalazł się w pięknej izbie, której okiennica szeroko otwartą była na jezioro. Brzask wieczora wchodził tędy do środka.
Znać było mieszkanie niewieścią przystrojone ręką.
Przepełniała je woń jakichś ziół jakby świeżo powiędłych. Na drewnianym stołku przykrytym poduszką, naprzeciw komina, na którym ogień się palił, siedziała niewiasta w sukni wełnianej, fałdzistej, w zasłonach białych, otaczających twarz i głowę, na której licu resztki wielkiej niegdyś piękności znać było. Z niej teraz tylko para oczu czarnych, pałających została. Obok na małej ławce drobne garnuszki, miseczki i kubki stały i zioła leżały pękami nagromadzone.
Z ciekawością patrzała na wchodzącego, gdy ten pokornie kłaniał się jej do samej ziemi uśmiechnęła się i odezwała doń w języku lasów Turyngii145, mową, która serce Hengi rozradowała.
Skąd jesteś?
Miłościwa pani rzekł Niemiec oglądając się po izbie, w której ciekawe kręciły się niewiasty jestem zza Łaby, ale nawykłem włóczyć się po świecie, a do domu rzadko zaglądam Trochę tutejszego języka umiem, więc wożę im towar z zachodu i mieniam go z nimi.
Mieniasz? Na cóż? spytała niewiasta. A cóż z tej dziczy i nędzy wynieść można? Złota ni srebra, ni żadnego kruszcu nie mają jak zwierzęta po lasach żyją Miast u nich nie ma ani wsi nawet a ludzie
Westchnęła. Hengo się ciekawie wpatrywał w siedzącą, sięgnął nieznacznie do kieszeni, dobył z niej pierścień z kamieniem i z dala go ukazał. Ujrzawszy go zerwała się z siedzenia niewiasta, dała znak ciekawym, aby odeszły precz, odprawiła pacholę za drzwi i żywo przybliżyła się do Niemca. Ten przykląkł na jedno kolano.
Ty mi przynosisz posłanie od mojego ojca? zawołała.
I od synów waszych, miłościwa pani dodał powstając Niemiec.
Od synów powtórzyła ręce załamując radośnie i podnosząc je nad głowę. Mów, mów mi o nich długo, wiele
Siadła znów w krześle, opierając się na dłoni, to spoglądając na Hengę, to na ogień, przy którym zioła się jakieś smażyły, a woń ich ostra izbę napełniała.
Ojciec stary mówił posłaniec miłość waszą pozdrawia. On mi na znak dał ten pierścień, aby wiara dana mi była.
Zbliżył się na krok i zniżył głos nieco.
Dochodziły tam wieści różne ojciec miłości waszej był niespokojny Gotów jest przybyć na pomoc z ludźmi, gdyby jakie groziło niebezpieczeństwo Z tym mnie posyła.
Niewiasta zmarszczyła brwi, biała jej ręka podniosła się z oznaką lekceważenia.
Kneź wam powie sam, czy mu tego potrzeba rzekła lecz damy rady i bez pomocy przeciw stryjom, synowcom i kmieciom Są różne sposoby
To mówiąc, jakby mimowolnie popatrzała na ogień i zioła.
Kmiecie od dawna się burzą, ale już ich wielu nie stało. Ubywa co dzień Nie boim się ani ich, ani nikogo, gród mocny, ludzi dużo A mój pan miłościwy umie ich pożyć. Mów mi o dzieciach Widziałeś ich obu?