To mówiąc, jakby mimowolnie popatrzała na ogień i zioła.
Kmiecie od dawna się burzą, ale już ich wielu nie stało. Ubywa co dzień Nie boim się ani ich, ani nikogo, gród mocny, ludzi dużo A mój pan miłościwy umie ich pożyć. Mów mi o dzieciach Widziałeś ich obu?
Na me własne oczy rzekł Niemiec. Piękniejszych młodzianów nie ma na świecie, ani lepiej robiących bronią i koniem Wszyscy się im dziwują
Niewieście rozjaśniło się lice.
Mogliby już do domu powracać dodał Hengo aby stanąć u boku miłościwego pana
Nie, nie! przerwała siedząca. Na to nie czas jest jeszcze. Nie chcę, aby patrzyli, co tu się dziać musi, nie chcę, aby zawczasu z własną krwią do walki występowali Przyjdzie spokój wkrótce, naówczas ich zawołamy A! Ja ich nie widziałam tak dawno dodała. Odebrano mi ich dla wojennego rzemiosła, by się go u dziada i u naszych uczyli Tyle lat! Tyle lat Widziałeś ich obu? powtórzyła.
Niejeden raz mówił Hengo. Choć parę lat starszy, kneź Lech jak rówieśnik obok brata wygląda. Oba silni i zdrowi Ciskają włóczniami jak nikt strzelają z łuków do ptasząt najdziksze dosiadają konie
Błyszczały oczy matki.
Piękniż są?
Nie mogą być piękniejsi nad nich! odpowiedział Hengo. Wzrost wyniosły, twarze jasne, modre oczy, jasne włosy
Uśmiech poigrał po ustach słuchającej, ale zarazem dwie łzy perliste zbiegły po twarzy bladej.
Cichsza zaczęła się długa rozmowa, gęsto posypały pytania
Mrok już padał i tylko światło ognia oświecało izbę, a Niemiec stał jeszcze i nie mógł nasycić ciekawości macierzyńskiej; w ostatku go odprawiła skinieniem: Do jutra.
Sambora puszczono swobodnie w podwórcach, mógł się też w nich rozglądać. Na wstępie schwycił go Kos, pachołek dawniej mu znany, i poprowadził do komory, w której się drużyna146 mieściła. Nie było jej teraz, gdyż jedni na wałach, drudzy na usłudze na dworze, inni na haci stali, a gromadę całą zasadził był kneź w bocznej izbie, uzbrojoną, nie bez celu. Miał kmieci w gościnie
Kos tak nienawidził knezia, któremu służyć był zmuszony, jak większa część dworni147 jego z lasów gwałtem pobranej. Z Samborem zrozumieli się od słowa
A i ciebie tu do tej wilczej jamy wciągnęli szepnął pachołek.
Siłą, mocą odparł Sambor.
A wiesz ty, jakie tu życie? spytał Kos.
Czuję rzekł Sambor.
Niewola! Niewola! począł wzdychać parobek. Robią nami jak wołami, znęcają się jak nad psami. Psom kneziowskim ci też lepiej.
Jęli148 tedy wzdychać oba, a że parno było w komorze, wyszli razem na wał pod wieżę. Kos wskazał małą dziurę w murze, która nad ziemię wychodziła.
Synowca tam spuścili wczora szepnął oczy mu wyłupiwszy Samem patrzał, jak go ludzie trzymali, a stary Zrzega nożem mu źrenice wyjmował Krew jak łzy ciekła Nie krzyczał nawet A litości też nie prosił, bo wiedział, że jej tu nie znajdzie Potem go wpół ująwszy, powrozem spuścili do ciemnicy i tam mu wodę i chleb dają, póki nie zdechnie Na dworze się odgrażają, że tak będzie i innym
Jeżeli się to synowcowi dostało, a cóż będzie kmieciom naszym? ozwał się Sambor.
Kos ramiona ścisnął.
Będzie toż samo, albo i gorzej rzekł jeśli w czas rozumu nie dostaną.
Ze dworu słychać było stłumioną wrzawę.... śmiechy i wykrzyki.
Tam się to kneź weseli mówił pachołek bo tak się zawsze u niego zaczyna, póki do zwady i do nożów nie przyjdzie przy biesiedzie149 I dziś trudno, by się skończyło inaczej Wprzódy tylko da sobie im podchmielić, bo po pijanemu łatwiejsza sprawa Kmieci tak po kilkunastu ściągają na gród, łaskawie przyjmują, a mało kto wyjdzie cały Po trochu ich wytrzebi, reszta cicho siedzieć musi.
Popatrzał ciekawie na Sambora.
Cóż wasi na to? zapytał.
Ja nie wiem rzekł ostrożny przybylec150. Pewno by radzi co robić, a nie mogą albo może czekają
Baby oni są! zawołał Kos.
Gród mocny odezwał się przybyły.
Mocny rzekł Kos ale i kamienie się walą Jak postoi, mocniejszy będzie, bo mu ludzkie czaszki za podwaliny staną
Drużyna liczna
Pachołek się uśmiechnął.
Gromady liczniejsze od niej po mirach151 rzekł cicho. gdyby rozum miały U nas tu po niemiecku wszystko Kneziowa, miłościwa pani, Niemkini rodem, Niemiec się też plącze niejeden. Młodsze żony i nałożnice także zza Łaby I obyczaj załabiański, bo kneź swobody mirów i gromad znać nie chce ani o wiecach słyszeć Dziewki niemieckie prawią, że go słyszały mówiącego, jak sam sobie nie da rady, to Niemców sprowadzi.
Położył się Kos na ziemi, a że blisko okna byli od lochu, gdy ucichli, posłyszeli jęk, który nim wychodził. Głuche stękanie człowieka szło jakby spod ziemi.
Co on zawinił? zapytał Sambor.
Najwięcej tym, że to krew ta sama, a on swojej krwi mieć tu nie chce, bo się jej boi Któż wie? Zadano mu152, że z kmetami153 się zmawiał, obiecując im dawną przywrócić swobodę
Oba zamilkli. Poza nimi na podwórzach buchały niekiedy wrzawliwe śmiechy stłumione, a po nich następowała cisza, to niby śpiewy nucone półgłosem. Na drugim cyplu zamkowym psy jakoś żałośnie wyły chwilami i każdy głośniejszy śmiech wywoływał to skomlenie dziwne. Nad jeziorem księżyc czerwony wznosił się jakby krwią umyty Chmura siwa jak chusta na pół mu związywała czoło. Jakiś smutek i groza były w powietrzu Parobczak, który wczoraj słuchał nad rzeką słowika, dziś tu karmił się psów wyciem i krakaniem kruków. Czarna ich gromada podlatywała nad wieżą.
Sambor popatrzał ku górze.
E! to nasi goście codzienni odezwał się Kos ze śmiechem albo też towarzysze, bo z wieży nigdy nie zlatują. Zawsze tu są pogotowiu na trupa, a rzadki dzień, żeby go nie mieli Ku wieczorowi zwijają się niespokojne, bo czas, aby im rzucono strawę Zobaczycie, że i dziś darmo nie będą krakały
VI
Hengo wyszedłszy od kneziowej pani, powrócił na pierwsze podwórze. Znalazł tu oczekującego na siebie smerdę, który go zaprowadził do ciemnej izby, gdzie czeladzi jeść dawano. Okno jej, jak wszystkie zamykane ze środka drewnianą zasuwą, wychodziło w dziedziniec, a że naprzeciw były komory kneziowskie, mogli słyszeć i po trosze widzieć, jak tam biesiadowano.
Wieczór był ciepły, w izbach duszno, wszystkie więc okna stały otworem, w jasnych izbach, oświeconych łuczywem u komina, liczna się cisnęła i gwarna drużyna.
Kneź znać lubił myśl wesołą i miód stary, bo biesiada, szmerem głośnym poczęta, wkrótce zahuczała śpiewami i wykrzykami.
Wesołość też przechodziła chwilami jakby w kłótliwą walkę i spory, głosy się podnosiły warczące, głuszyły je drugie, potem nastawała cisza, a po niej wybuchy coraz swarliwsze. Chociaż żadnego wyrazu pochwycić stąd nie było można, sam ton zwiastował, iż z wesołości zrodziła się zajadłość dzika Ludzie jednak, oswojeni zapewne ze zwykłym biegiem uczt na grodzie, spokojnie słuchali tego wrzenia i huku. Hengo tylko oglądał się trwożliwie, a smerda spostrzegłszy to, rzekł doń z uśmiechem: