Gerda ciągle ręką chwytał za nogę zranioną, czuł, że mu krew ciekła, jakby ciepły sznurek wijący się aż do stopy, i w skórzanym obuwiu zbierała się u nogi, czerwonymi kroplami sącząc szparami chodaka.
Ale skarżyć się nie śmiał, zawijać rany hubą z drzew lub liśćmi, co by krew zatamowały nie było czasu Starszemu też trochę krwi pokazało się między palcami ręki otarł je o końską grzywę nie troszcząc się o to. Rozpatrywał się wciąż po okolicy, dawniej znać sobie pamiętnej, jakby szukając miejsca do spoczynku Lecz nierychło28, nierychło zwolnili biegu.
Tu rzeka, płynąc nizinami równymi, szerzej się rozlewała wśród błot świeżą zielonością okrytych. Ze wzgórza nagiego, na którym stali, widać było łąki i trzęsawiska, wśród nich moczary i jeziorka mnogie, opasane gajami Kilka strumieni zbiegało się tu z borów ku rzece. Las, wśród którego stanęli, wypalony był i zeschły na znacznej przestrzeni. Gąszcze, co go podszywały, spłonęły do szczętu, daleko więc w głąb jego sięgnąć było można okiem i dojrzeć nieprzyjaciela.
Tu starszy z konia się zsunął, rzucił go nie patrząc i legł na ciepłym piasku, obu rękami pot kroplisty ocierając z czoła. Zmęczony był piersi mu się podnosiły, a że krwawymi palcami dotknął twarzy i ją też sobie całą okrwawił.
Ujrzawszy to chłopak, uląkł się i krzyknął.
Co ci to, Gerda? Czyś ty mężczyzna? Czy się matka twoja omyliła, że ci nie wdziała chust i spódnicy? Kropla krwi, a tyle strachu i wrzasku?
Chłopak mu dopiero wskazał na własną twarz jego.
Nie o moją mi strach rzekł choć skórznie29 mam jej pełne, ale o waszą. Twarz, ojcze, macie we krwi całą.
Starszy na ręce swe popatrzył, rozśmiał się tylko i nic nie odpowiedział.
Gerda tymczasem, na ziemi siadłszy, nogę ranną rozzuł i począł czyścić obuwie, potem ranę ocierać i okładać hubą. Stary patrzył na to obojętnym okiem.
W milczeniu dobyli potem z sakiew suszone mięso i placki, które starszy na ziemi rozłożył. Poszedł się wprzód obmyć w wodzie i dłonią jej do ust zaczerpnąć. Gerda za jego przykładem zwlókł się też do wody Siedli jeść w milczeniu Konie na chudej trawie leniwie się pasły
Z lasu wyleciała sroka uwiesiła się na suchej gałęzi nad głową starego, pochyliła ku niemu i krzyczała Zdawała się zagniewana, trzepała skrzydłami, podlatywała coraz bliżej wołała coś, jakby na gwałt zbierając drugie Nadciągnęła w pomoc wtóra30 i trzecia i wrzaskliwie to podlatywały, to przysiadały się przy nich Stary, który się chciał zdrzemnąć, zniecierpliwiony, łuk napiął i strzelił. Nie ranił żadnej, zerwały się z krzykiem zawirowały w powietrzu i wróciły krakać nad nimi Gerda z głową zwieszoną, na rękach wsparty, nad końmi czuwał. Las milczał niebo było czyste owad tylko, wywołany słońcem do życia, brzęczał, gromadami unosząc się w powietrzu.
Po krótkim spoczynku na konie siedli znowu Stary się do chłopca zwrócił.
O strzałach, o krwi, o niczym ani słowa tam Najlepiej byś nie mówił nic i niemego udawał Niemcami oni nas tam zowią choć my ich język rozumiemy Słuchaj, co gadać będą, zda się to zawsze ale udawaj, że ci ta mowa obca Tak lepiej milczeć.
Spojrzał nań czekając, by mu Gerda oczyma odpowiedział. Jechali dalej a dalej. Słońce już się z wolna spuszczać zaczynało ku zachodowi. Brzeg rzeki wyniosły coraz się zniżał, wilgotniejsze otaczało ich powietrze cień zalegał boru ściany gdy w dali, nad zaroślami, pokazał się słup dymu siny
Stary zobaczywszy go drgnął z radości czy niepokoju chłopak też weń oczy wlepił i zwolnili koniom biegu.
Dokoła się las rozlegał31 stary, wysoki, gęsty, a łąka nad rzeką zwężała, płynącą ścieśnionym korytem. W prawo otwarła się łąka, dokoła zasiekami drzew zrąbanych otoczona Poza nią z szałasów jakichś, chałup z drzewa i chrustu, opasanych tynami32 wysokimi dobywał się ów słup siny Zbliżając się ku budom, coraz je lepiej rozeznać można było.
U brzegu, podniesionego trochę, rzeki stały w prostokąt szczelnie zewsząd zamknięte. Od łąki odgradzały je kłody drzew i tyny, pokopane doły i powbijane pale. Na jednym z nich tkwiła zawieszona biała, od deszczów33 wypłukana, od słońca zwapniała czaszka końska.
Dachy pokryte były kawałami dartymi drzewa, wiszarem34 i gałęźmi ściany w słupy z chrustu plecione. W pośrodku tylko z kłód ogromnych w zrąb35 zbudowana wznosiła się chałupa-dwór, do której szopy wkoło przytykały, z nią razem obejście tworząc, w środku którego małe znajdowało się podwórze.
Dojeżdżając, rudy podróżny zwolnił koniowi biegu oczyma szukając, czy kogo nie zobaczy. Nie widać było żywej duszy. Wahał się jeszcze, jak dać znać o sobie, gdy u brzegu rzeki, na ogromnym, zbłąkanym tu od wieków kamieniu, ujrzał siedzącego starca, który niepostrzeżony od dawna go śledził oczyma.
Ubrany był cały w bieli, nic nie mając na sobie oprócz odzieży z płótna grubego. Nogi miał bose, głowę siwą nieokrytą. Ogromna, długa do pasa broda piersi mu osłaniała. Biały wysoki kij trzymał w ręku. Koszulę na wierzch włożoną i do kolan spadającą obejmował pas czerwony. Żadnej zresztą nie miał ani ozdoby, ni broni. U nóg jego dwa psy leżały do wilków podobne zaczajone, przypadłe do ziemi, oczyma krwawymi wiodące za podróżnymi Drgały leżąc i czekając, kiedy się rzucą.
Twarz starca spokojna była i poważna, ogorzała, ze skórą jakby spękaną, tak ją fałdy i marszczki pokryły całą siecią gęstą. Nad oczyma siwymi dwa krzaki bujnych brwi sterczały najeżone. Suchą szyję, którą obnażoną widać było spod koszuli, jak twarz pokrajaną, brunatną niby węże sine oplatały żyły pod skórą nabrzmiałe.
W chwili gdy podróżny starca zobaczył, ten właśnie na psy zawołał groźno, ręką im wskazując w tył, za siebie, a kij podnosząc do góry. Podróżni stanęli rozglądając się ciekawie.
Pokłon wam, stary Wiszu rzekł z konia nie zsiadając podróżny, uchyliwszy tylko głowę. Pokłon wam. Każcie waszym psom do zagrody, bo by nas porozdzierały, a my starzy znajomi i dobrzy przyjaciele, choć nie swoi a nie wrogi.
Słowa te powoli wyrzekł starszy łamaną mową Serbów nadłabańskich usiłując przybrać postawę i twarz uprzejmą.
Stary patrzał, nic jeszcze nie odpowiadając. Na psy naprzód zakrzyczał groźno, aby szły precz, ukazując im zagrodę, bo warczały i zęby szczerzyły patrząc na przybyszów i coraz to się ku nim targały. Nie chciały odchodzić. Gospodarz huknął w dłoń Na głos ten zza tynu ukazała się ostrzyżona głowa parobczaka, który rozkaz zrozumiawszy psy zawołał, wpędził do obejścia i zamknął za nimi wrota Słychać je było szczekające i wyjące w szopie.
Zdrów bywaj, Hengo. Cóżeście to znowu tak daleko w nasze lasy zawędrowali? rzekł gospodarz.
Rudy powoli z konia zlazłszy i dawszy go chłopcu, który na swoim pozostał zbliżał się z wolna do starego.
Ha! po świecie się tak człek włóczy, ciekaw zobaczyć, jak tam gdzie ludzie żyją począł mówić przy tym też jakaś zamiana zrobi się może. Lepiej w spokoju mieniać36 czego u jednych zbytek, a drugim brak, niżeli napadać zbrojnie, a z życiem razem wydzierać. Ja wy wiecie człowiek spokojny, zaopatruję komu czego trzeba aby żyć