Jagna, poczekaj! krzyknęła za nią matka witając się z Boryną.
Zatrzymała się na drodze, bo i parobcy hurmem ją otoczyli i poczęli witać a przymawiać złośliwie Kubie, któren szedł za nią, wpatrzon kieby w obraz.
Splunął jeno i powlókł się do domu, bo i gospodarze już ciągnęli, i trza było zajrzeć do koni.
Całkiem kiej na tym obrazie! zawołał bezwiednie, siedząc już w ganku.
Kto, Kuba? pytała Józia, szykująca obiad.
Spuścił oczy, bo wstyd mu się zrobiło i strach, żeby nie poznali.
Ale że obiad był syty a długi, to i wrychle zapomniał; bo mięso było, była i kapusta z grochem, był i rosół z ziemniakami, a na amen postawili niezgorszą miseczkę kaszy jęczmiennej, uprażonej ze słoniną.
Jedli wolno, poważnie i w milczeniu, dopiero kiej zasycili pierwszy głód, jęli pogadywać i smakować w jadle
Józia, że to ona dzisiaj była za gospodynią, to ino przysiadała czasami na kraju ławki, pojadała spiesznie, a pilnie baczyła, czy warza nie schodzi, by przynieść z izby garnki i dołożyć, by nie powiedzieli, że w misce dnieje.
A obiadowali na ganku, że to czas był cichy i ciepły.
Łapa kręcił się i skamlał, to obcierał się o nogi jedzących, zazierał do misek, aż mu raz wraz ktoś rzucił kostkę jaką, z którą uciekał pod przyzbę, abo zasie ucieszon obecnością gospodarzy i że wspominano jego imię, szczekał radośnie i gonił za wróblami, co się były wieszały po płotach, oczekując na okruszyny.
A drogą często ktoś przechodził i pozdrawiał jedzących, że hurmem odpowiadali.
Pono ptaszki nosiłeś dobrodziejowi? zagadnął Boryna.
Nosiłem, nosiłem! Położył z nagła łyżkę i jął opowiadać, jako go to ksiądz wezwał na pokoje, jako tam pięknie, że tyla księgów.
Kiedy to on wszystkie przeczyta? ozwała się Józia.
Kiedy? A wieczorami! Chodzi se po pokojach, popija arbatę i cięgiem czyta.
Musi być nabożne wszyćkie wtrącił Kuba.
Przeciech nie lementarze60.
A gazety to co dnia stójka przynosi dorzuciła Hanka.
Bo w gazetach piszą, co się dzieje we świecie ozwał się Antek.
I kowal z młynarzem trzymają gazetę.
I to i taka kowalowa gazeta! rzekł urągliwie Boryna.
Takutka sama kiej księża powiedział ostro Antek.
Czytałeś? Wiesz?
Czytałem i wiem, a bo raz!
I nie zmądrzałeś nic z tego, że się zadajesz z kowalem.
La ojca to ino ten mądry, co chocia z półwłóczek ma abo i ogonów krowich z mendel.
Zawrzyj gębę, pókim dobry! A to ino okazji szuka, żeby się kłyźnić! Chleb cię to rozpiera, widzę mój chleb
Ością on mi już stoi we grdyce, ością
Szukaj se lepszego, na Hanczynych trzech morgach będziesz jadł bułki.
Będę żarł ziemniaki, ale mi ich niktój nie wymówi.
Nie wymawiam ci i ja
Ino kto drugi? Haruj jak ten wół, jeszcze ci słowa dobrego nie dadzą
We świecie jest lekciej, nie trza robić, a dadzą wszystko
Pewnie, że jest lepiej.
To se idź i posmakuj.
Z gołymi rękami nie pójdę.
Kijek ci dam, cobyś się miał czym od piesków oganiać.
Ociec! wrzasnął Antek zrywając się z ławki, ale opadł zaraz, bo Hanka ujęła go wpół, a stary popatrzył groźnie, przeżegnał się, jako że już było po obiedzie, i odchodząc do izby rzekł twardo:
Na wycug do ciebie nie pójdę, nie!
Porozchodzili się zaraz, ino Antek ostał na ganku i medytował; a Kuba wyprowadził konie na koniczysko za stodoły, uwalił się pod brogiem, aby się przespać, ale spać nie mógł, ciężyło mu w żywocie jedzenie, a i ta myśl, że gdyby miał jaką strzelbę, to by mógł tyle ustrzelać ptaszków abo i zajączka niektórego, że co niedzielę nosiłby dobrodziejowi.
Kowal by strzelbę zrobił, jako to i borowemu zmajstrował taką, że jak strzeli w lesie, to aż we wsi się rozlega!
Mechanik jucha! Ale pięć rubli trza mu za taką zapłacić! rozmyślał. Hale skąd wziąć? na zimę idzie, kożuch trza kupić, buty też dłużej jak do Godów61 nie wydzierżą Juści, winne mi są jeszcze dziesięć rubli i dwoje szmat, portki i koszulę Kożuch choćby i z pięć krótki będzie buciska ze trzy a to i czapka by się zdała a rubla trza zanieść dobrodziejowi na wotywę za ojców Ścierwa że i nic nie ostanie! Splunął i zaczął z kieszeni w lejbiku wybierać okruchy tytoniowe i natrafił na ten pieniądz, o którym był zapomniał w czasie obiadu
Jest ci gotowy grosz, jest! Odechciało mu się spać nagle; od karczmy rozlegał się daleki, przecedzony głos muzyki i jakby echa pokrzyków.
Tańcują se juchy i gorzałę piją, i papirosy kurzą! westchnął i legł znowu na brzuchu, i patrzył na spętane konie, że zbiły się w kupę i gryzły po karkach, a rozmyślał, że wieczorem musi i on zajść do karczmy i kupić sobie tytoniu, i chociaż popatrzeć na balujących. Raz wraz oglądał pieniądz i spoglądał na słońce, wysoko było jeszcze i szło dzisiaj tak wolno ku zachodowi, jakby se też krzynkę odpoczywało niedzielnie A rwało go tak do karczmy, że wydzierżeć nie mógł, przekładał się ino z boku na bok i postękiwał z tęskności, ale nie poszedł zaraz, bo akuratnie zza stodoły wyszedł Antek z Hanką i szli miedzą w pola.
Antek szedł przodem, a Hanka z chłopakiem na ręku za nim, czasem coś rzekli i szli wolno, a coraz to Antek pochylał się nad rolą i dotykał ręką wschodzących ździebeł.
Idzie gęste kiej szczotka mruknął i obejmował oczami te morgi, które obsiewał za odrobek ojcu.
Gęste, ale ojcowe lepsze, idzie kiej bór! mówiła Hanka patrząc na sąsiednie zagony.
Bo rola lepiej doprawiona.
Mieć ze trzy krowy, to by i ziemia się pożywiła.
I konia swojego.
I przychować co na sprzedaż. A tak, co? Każdą plewę, każdą obierzynę ociec rachują i mają za wielgie rzeczy.
I wszystko wypomina!
Zamilkli nagle, bo uczucie krzywdy zalało im serca żalem, gniewem i głuchym, szarpiącym buntem.
Ino osiem morgów by wypadło wykrzyknął bezwiednie.
Juści, że nie więcej. Przecież to i Józka, i kowalowa, i Grzela, i my wyliczała.
Kowalowe by spłacić i ostać przy chałupie i półwłóczku
A masz to czym? jęknęła aże w tym uczuciu bezsilności tak silnym, że łzy jej pociekły po twarzy, gdy ogarnęła oczami te pola ojcowe, tę ziemię jak złoto czyste, gdzie i pszenica, i żyto, i jęczmień, i buraki od skiby do skiby siać było można Tyle dobra, a to wszystko cudze nie ich
Nie bucz, głupia, zawżdy z tego osiem morgów nasze
Żeby chociaż z połowa z chałupą i z tym kapuśniskiem! wskazała na lewo, w łąki, gdzie modrzały długie zagony kapusty; skręcili ku nim.
Siedli na kraju łąk pod krzami, Hanka pokarmiała dziecko, bo płakać poczęło, a Antek skręcił papierosa, zapalił i ponuro patrzył przed się
Nie mówił on żonie, co go żarło we wątpiach, ni co mu leżało na sercu niby węgiel rozżarzony, bo aniby mógł wypowiedzieć, niby zrozumiała go dobrze
Zwyczajnie, jak kobieta, co ni pomyślenia nie ma, ni niczego nie wymiarkuje sama, ino żyje se jako ten cień padający od człowieka