– Jestem bardzo biedny. Ojciec mi umarł, matuś pomarła. O litościwi ludkowie, jeżeli tutaj pozostanę, któż zaopiekuje się tym starowiną?
– Co… to ma znaczyć? – powtarzał lama. – On musi jechać do Benares. On musi jechać ze mną. To mój chela. Jeżeli trzeba zapłacić…
– Bądźcie cicho! – szepnął Kim. – Czy jesteśmy radżami, by wyrzucać pieniądze, gdy świat tak jest miłosierny?
Dziewka z Amritzaru wysiadała właśnie z tobołkami; na nią to Kim zwrócił baczną uwagę. Wiedział, że damy i tej profesji bywają hojne.
– Bilet… maleńki tikkut38 do Umballi… O kruszycielko serc! – (ona zaśmiała się). – Nie maszże litości?
– Czy święty człowiek przybywa z północy?
– Z bardzo, bardzo dalekiej północy – krzyknął Kim – aż z gór!
– Tam na północy jest śnieg pośród sosen… śnieg jest wśród gór. Moja matka była z Kulu. Naści, kup sobie bilet. Poproś go o błogosławieństwo.
– Dziesięć tysięcy błogosławieństw! – darł się Kim piskliwie. – O Najświętszy, oto kobieta obdarzyła nas litościwie tak, iż mogę jechać z tobą… kobieta o złotym sercu… Lecę po tikkut.
Dziewka podniosła oczy na lamę, który bezwiednie wyszedł za Kimem na peron. Ów pochylił głowę, by jej nie widzieć, i wymamrotał coś po tybetańsku, gdy minęła go wraz z tłumem.
– Lekko przyszła… lekko odeszła! – rzekła złośliwie wieśniaczka.
– Zdobyła sobie zasługę – odparł lama. – Pewno to była mniszka.
– W samym tylko Amritzar jest dziesięć tysięcy takich mniszek. Wracaj, dziadku, albo cię pociąg odjedzie39! – krzyczał bankier.
– Nie tylko wystarczyło na bilet, ale nawet się okroiło na kęs jadła – odezwał się Kim, dając susa na swoje miejsce. – Wcinaj teraz, Najświętszy. Patrz, już dzień nadchodzi!
Mgły poranne, to złote, to rumiane, szafranowe i różowe, snuły się w dal po płaskich, zielonych równinach. Cały Pendżab, urodzajny i zamożny, rozciągał się w blasku promiennego słońca. Lama wzdrygał się nieco, gdy migać zaczęły słupy telegraficzne.
– Wielka jest szybkość pociągu – rzekł bankier z uśmiechem protekcjonalnym. – Odjechaliśmy dalej od Lahory, niżbyś zdołał przejść w ciągu dwóch dni. Wieczorem przyjedziemy do Umballi.
– A i stamtąd jeszcze daleko do Benares – rzekł lama posępnie, mrucząc coś nad ciastkami, które podał mu Kim. Wszyscy rozwinęli węzełki i wzięli się do śniadania, po czym bankier, wieśniak i żołnierz nabili sobie lulki i napełnili cały przedział duszącym, gorzkim dymem, spluwając, kaszląc i gawędząc. Sikh i wieśniaczka żuli pan (mieszanina liści i orzeszków betelu); lama zażywał tabakę i liczył różaniec, natomiast Kim, skuliwszy nogi pod siebie, uśmiechał się, myśląc z rozkoszą o nasyceniu żołądka.
– Jakie rzeki macie koło Benares? – zagadnął nagle lama, zwracając się do całego wagonu.
– Jest Ganges – odparł bankier, gdy ustał pokątny śmiech.
– A jakie jeszcze inne?
– Jakaż inna, jeżeli nie Ganges?
– Nie… bo ja myślałem o pewnej rzece uzdrawiającej.
– To właśnie Ganges. Kto się w nim wykąpie, staje się czysty i idzie do bogów. Trzykrotnie odbywałem pielgrzymkę nad Ganges! – rozejrzał się dumnie wokoło.
– Było ci to potrzebne! – ozwał się oschle młody sipaj, a śmiech pasażerów spadł tym razem na bankiera.
– Czysty… by powrócić znów do bogów… – mamrotał lama. – I na nowo podjąć bieg żywotów… i być wciąż przykutym do Koła… – potrząsnął głową markotnie. – Ale może to pomyłka. Któż więc stworzył Ganges na początku?
– Bogowie. Jakiegoś ty wyznania? – zapytał przerażony bankier.
– Wyznaję Prawo… najwznioślejsze Prawo. A więc to bogowie stworzyli Ganges? Jacyż to byli bogowie?
Wszyscy podróżni spojrzeli nań ze zdumieniem. Było rzeczą niepojętą, jak ktoś mógł nie słyszeć o Gangesie.
– Czym… czymże jest twój bóg? – rzekł na koniec lichwiarz.
– Słuchajcie! – rzekł lama, przekładając różaniec do ręki. – Słuchajcie, bo oto mówię o Nim! O ludu Indii, słuchaj!
Zaczął gwarą urduską opowiadać o władcy Buddzie, lecz poniosły go myśli i z wolna przeszedł w narzecze tybetańskie, przytaczając długie, brzękliwe teksty z książki chińskiej, opisującej życie Buddy. Łagodne, wyrozumiałe pospólstwo patrzyło nań z szacunkiem. Całe Indie pełne są ludzi świętych, bełkocących kazania religijne w obcej mowie, wstrząsanych i trawionych ogniem żarliwości, marzycieli, gadułów, jasnowidzów. Tak było od wieków i będzie do końca.
– Uhm! – ozwał się żołnierz z pułku sikhów loodhiańskich. – W Pirzai Kotal obozował tuż koło nas pułk mahometański; ich duchowny (był on, o ile pamięć mnie nie zawodzi, naikiem), gdy go coś napadło, mówił też proroctwa. Ale szaleńcy są pod opieką bożą. Oficerowie niejedno wybaczali temu człowiekowi.
Lama powrócił do gwary Urdu, uświadomiwszy sobie, że znajduje się w obcym kraju.
– Posłuchajcie opowieści o strzale, którą nasz Pan wyrzucił z łuku.
To było im bardziej do smaku, więc słuchali ciekawie jego bajania.
– A teraz, o ludu Indii, idę szukać tej rzeki. Czy nie wiecie przypadkiem, jak mógłbym tam dotrzeć, gdyż wszyscy podlegamy złym przypadłościom?
– To Gunga… tylko Gunga (Ganges)… który zmywa grzechy… – poszedł pomruk po całym wagonie. – Bądź co bądź, mamy tu dobrych bogów koło Jullundur – odezwała się wieśniaczka, wyglądając przez okno. – Patrz no, jak pobłogosławili zbiory.
– Odszukiwanie każdej rzeki w Pendżabie niełatwym jest przedsięwzięciem – rzekł jej mąż. – Mnie wystarczy strumień, który zostawia mulny osad na mych gruntach, i dziękuję za to Bhumii, bóstwu pieleszy domowych.
Wzruszył muskularnym, ogorzałym ramieniem.
– Czy myślisz, że nasz Pan zaszedł tak daleko na północ? – rzekł lama, zwracając się w północną stronę.
– Być może – odparł Kim tonem pochlebiającym, cyknąwszy na podłogę śliną czerwoną od soku z liści betelu.
– Ostatnim z wielkich – rzekł sikh tonem wyższości – był Sikander Julkarn (Aleksander Wielki). On wybrukował ulice Jullundur i zbudował wielki zbiornik wody koło Umballi. Te bruki zachowały się po dziś dzień, a cysterna też się tam znajduje. O twoim bogu zaś nigdy nie słyszałem.
– Zapuść długie włosy i mów po pendżabsku – przemówił żartobliwie do Kima młody żołnierz, przytaczając przysłowie północne. – Oto wszystko, na co stać sikha! – ale tego nie dopowiedział nazbyt głośno.
Lama westchnął i skurczył się w sobie, tworząc żółtawą, bezkształtną bryłę. W przerwach rozmowy można było posłyszeć stłumione mamrotanie: Om mani pad me hum! Om mani padme hum!… i poszczękiwanie drewnianych gałek różańca.
– Męczy mnie to – rzekł w końcu. – Chyżość jazdy i turkot kół wyczerpuje mnie… Poza tym, mój chelo, myślę, że możeśmy już przejechali ową rzekę.
– Cichajże, cichaj! – rzekł Kim. – Czyż ta rzeka nie znajduje się koło Benares? Jesteśmy jeszcze daleko od kresu podróży.
– Ale… jeśli nasz Pan poszedł na północ, tedy może to być jedna z tych rzeczułek, któreśmy przebyli.
– Nie wiem.
– Lecz tyś mi był zesłany, czyż nie byłeś mi zesłany?… za zasługi, jakie sobie zdobyłem tam… w Such-zen. Wyszedłeś spoza armaty… miałeś dwie twarze… i dwa ubrania…
– Ciszej! Nie należy tutaj mówić o tym… – szepnął Kim. – Byłem tam tylko w jednej postaci. Pomyśl jeszcze, a przypomnisz sobie. Chłopiec… chłopiec hinduski… przy wielkiej, zielonej armacie…
– Lecz czyż nie było tam również Anglika z białą brodą… świątnika pomiędzy obrazami… który jeszcze mnie bardziej utwierdził w przekonaniach co do Rzeki Strzały?
– On… my… myśmy poszli do Ajaib Gher w Lahorze, by się tam pomodlić do bogów – wyjaśnił Kim przysłuchującemu się towarzystwu. – Sahib z Domu Cudów rozmawiał z nim… tak, naprawdę… jak z bratem… Jest to człek bardzo świątobliwy, hen spoza gór. Usiądźże! Niezadługo będziemy w Umballi.
– Ależ moja rzeka… rzeka uzdrowienia?…
– Potem, jeżeli twoja wola, będziemy na piechty40 uganiać się za tą rzeką. Nie ominiemy niczego… nawet najmniejszej strugi w przekopie.