Jednym z powodów był Mark. Jego przyjaciel poniósł porażkę w walce w dole, lecz Royce nie widział chwili jego śmierci. W głębi duszy pragnął wierzyć, że jakimś sposobem Mark przeżył, gdy walki zostały tak raptownie przerwane. Czyż możni nie zechcieliby zobaczyć, jak walczy kolejny raz, gdyby mogli? Czyż nie chcieliby skorzystać z każdej chwili uciechy, której mógłby przysporzyć im jego przyjaciel?
– Mark musi żyć – powiedział Royce. – musi.
Nawet on sam spostrzegł, że próbuje przekonać sam siebie. Royce potrząsnął głową i biegł dalej przez las, próbując zorientować się, gdzie jest. Odnosił wrażenie, że nie zdoła nic zrobić, póki nie dotrze do domu. Dotrze tam, a wtedy, gdy będzie znów bezpieczny, zdoła obmyślić plan, jak postąpić. Zdoła podjąć decyzję, czy uciekać, spróbować odnaleźć Marka, czy jakimś cudem zebrać armię, z którą zmierzy się z ludźmi księcia.
– Być może ją wyczaruję – powiedział Royce, biegnąc dalej. Poruszał się teraz z prędkością ściganej zwierzyny, pochylając się nisko pod listowiem i depcząc po ściółce, ani na chwilę nie zwalniając.
Znał ten las. Znał wiodące przez niego ścieżki jak nikt inny, bo spędził w nim niezliczone godziny ze swymi braćmi. Ganiali się po nim i polowali na drobną zwierzynę. Teraz to jego ścigano, na niego polowano, to on próbował wydostać się z tarapatów. Był niemal pewien, że niedaleko stąd biegnie szlak łowiecki, który prowadzi do niewielkiego strumienia, obok chaty węglarza i dalej ku wiosce.
Royce ruszył w jej stronę i biegł przez las, gdy uwagę od jego myśli odwrócił jakiś dźwięk dochodzący z oddali. Był cichy, lecz Royce z pewnością coś słyszał: był to odgłos stóp stąpających cicho po spękanej ziemi. Nie dosłyszałby go, gdyby nie spędził z braćmi tyle czasu w tych lasach ani gdyby nie nauczył się na Czerwonej Wyspie, że zagrożenia czyhają wszędzie.
– Zaczekać czy się ukryć? – powiedział na głos. Z łatwością mógłby wyjść na ścieżkę, gdyż słyszał, że nadchodzi tylko jedna osoba, a jej kroki nie brzmiały nawet jak kroki żołnierza. Krokom żołnierzy towarzyszył miarowy stukot butów, brzęk zbroi i tarcie drzewców włóczni o ziemię. Te kroki były inne. Najpewniej był to tylko jakiś chłop lub leśnik.
Pomimo tego Royce zatrzymał się i przykucnął w cieniu drzewa, którego korzenie wznosiły się łukiem. Tworzyły naturalną kryjówkę, w której zwierzęta po zmroku najpewniej szukały schronienia. Niektóre z gałęzi wisiały tu tak nisko, że Royce mógł przyciągnąć je do siebie, by się zasłonić, a zarazem widzieć ścieżkę. Przykucnął w miejscu i nie ruszał się, trzymając dłoń obok miecza.
Gdy Royce ujrzał samotną postać zbliżającą się na ścieżce, prawie wyszedł z ukrycia. Mężczyzna wyglądał na nieuzbrojonego i nie był zakuty w zbroję, miał na sobie jedynie luźne szare jedwabie, ciemne i bezkształtne. Na stopach miał pantofle z równie szarej niewyprawionej skóry, z rzemieniami oplatającymi mu nogi ponad kostką. Coś jednak powstrzymało go przed tym i gdy mężczyzna zbliżył się, Royce zobaczył, że jego skóra również jest szara, poznaczona fioletowymi i czerwonymi tatuażami, które układały się w zawijasy i symbole, jak gdyby ktoś użył go jako jedynej dostępnej powierzchni do zapisania nieskładnego tekstu.
Royce nie był pewien, co to wszystko miało znaczyć, ale było w tym mężczyźnie coś groźnego, czego nie potrafił nazwać. Naraz odczuł wdzięczność, że pozostał w swej kryjówce. Miał wrażenie, że gdyby stał teraz na drodze, doszłoby pomiędzy nimi do starcia.
Poczuł, jak dłoń zaciska się mu na rękojeści miecza, a chęć wyskoczenia z ukrycia pojawiła się nieproszona w jego umyśle. Royce zmusił się, by rozluźnić dłoń, przypominając sobie o polu naszpikowanym pułapkami na Czerwonej Wyspie. Chłopcy, którzy bez zastanowienia ruszyli przed siebie, zginęli jeszcze nim Royce zdążył choćby zacząć bezpiecznie przeprowadzać ich na drugą stronę. Teraz czuł się podobnie. Niezupełnie się bał, ale zarazem czuł, że ten mężczyzna z łatwością mógłby wyrządzić komuś krzywdę.
W tej chwili uznał za rozsądne, by się nie poruszać, a nawet nie oddychać.
Pomimo tego mężczyzna na drodze zatrzymał się i przechylił głowę na bok, jak gdyby czegoś nasłuchiwał. Royce zobaczył, że wędrowiec kuca i marszcząc brwi wybiera z kieszeni jakieś przedmioty, po czym rozrzuca je na ziemi.
– Los ci sprzyja – odezwał się nieznajomy, nie podnosząc wzroku. – Uśmiercam jedynie tych, do których zabicia posyła mnie przeznaczenie, a runy mówią, że nie nadszedł jeszcze czas, byśmy walczyli, nieznajomy.
Royce nie odpowiedział, a wędrowiec zaczął zbierać swoje kamienie, jeden po drugim.
– Jest pewien chłopiec, który musi zginąć, gdyż tak nakazuje przeznaczenie – rzekł mężczyzna. – Lecz mimo tego powinieneś poznać moje imię i dowiedzieć się, że ostatecznie przeznaczenie dosięga nas wszystkich. Na imię mi Popiół, jestem angarthimem z martwych miejsc. Powinieneś stąd odejść. Runy mówią, że sprowadzisz śmierć na wielu ludzi. Och, i nie idź w stronę tej wsi – dodał jak gdyby po namyśle. – Gdy ją opuszczałem, zmierzał do niej liczny oddział żołnierzy.
Wstał i ruszył bezgłośnie przed siebie. Kucający Royce oddychał ciężej, niż powinien, zważywszy na to, że jedyne co robił, to ukrywał się. W wędrowcu było coś, co niemal przyprawiało go o gęsią skórkę, było w nim coś niewłaściwego, czego Royce nie potrafił nawet ubrać w słowa.
Gdyby miał więcej czasu, być może nie wyszedłby z kryjówki, oczekując kolejnych zagrożeń ze strony mężczyzny. Liczyły się jednak tylko jego słowa. Skoro żołnierze zmierzali w stronę wsi, mogło to oznaczać tylko jedno…
Puścił się znów biegiem, jeszcze szybciej niż wcześniej. Po prawej zobaczył chatę węglarza, a za nią dym świadczący o tym, że jej właściciel był właśnie w trakcie pracy. Stał przed nią przywiązany do słupa koń, który wyglądał na nawykłego bardziej do ciągnięcia wozu niż niesienia na grzbiecie jeźdźca. W chacie było cicho i innego dnia Royce być może zastanowiłby się nad tym lub zawołałby właściciela, by przekonać go do pożyczenia konia.
Teraz jednak odciął go tylko od słupa, wskoczył na grzbiet zwierzęcia i wbił pięty w jego boki, by popędzić go w przód. Jakimś cudem zwierzę wiedziało, czego chce od niego jeździec i pogalopowało przed siebie, a Royce trzymał się jego grzbietu z nadzieją, że dotrze na czas.
* * *
Gdy Royce wyłonił się z lasu, słońce zachodziło i czerwień nieba zaciskała się na świecie niby zbroczona krwią pięść. Przez chwilę blask zachodzącego słońca oślepił Royce’a i młodzieniec nie widział ziemi. Cały świat zdawał się płonąć.
Wytężył jednak wzrok i zrozumiał, że płomienista czerwień nie była iluzją stworzoną przez blask zachodzącego słońca. Jego wieś stała w ogniu.
Jedne jej części paliły się żywo – ogień przemienił kryte strzechą dachy w ogniska i cały widnokrąg zdawał się być nimi przysłonięty. Większa część była jednak poczerniała i kopciła się, a osmolone drewniane słupy stały niczym szkielety zniszczonych budynków. Jeden z nich zatrzeszczał i runął na ziemię z hukiem na oczach Royce’a.
– Nie – wymamrotał, zsiadając ze skradzionego konia i prowadząc go za sobą. – Nie, nie mogłem się spóźnić.
Tak jednak było. Ogień, który jeszcze płonął, płonął już długo, i trawił teraz jedynie największe budynki, gdzie najwięcej było do spalenia. Reszta wsi była zwęglona i zasnuta gryzącym dymem. Ogień podłożono już tak dawno temu, że Royce nie mógł zdążyć. Mężczyzna, którego minął na drodze, powiedział, że żołnierze wchodzili do wsi, gdy on ją opuszczał, ale Royce nie wziął pod uwagę odległości i czasu, który upłynął, gdy ją pokonywał.