Александр Дюма - Hrabia Monte Christo стр 2.

Шрифт
Фон

– Proszę wybaczyć – odpowiedział Dantès – za chwilę będę mógł panu służyć.

Po czym zwrócił się do załogi:

– Rzucaj!

Kotwica spadła, łańcuch osunął się z brzękiem. Chociaż pilot był nadal obecny, Dantès pozostał na stanowisku, póki ten ostatni manewr nie został ukończony, po czym krzyknął:

– Proporczyk do połowy masztu, spuścić flagę! Skrzyżować reje!

– Uważasz pan – rzekł Danglars. – Słowo daję, on ma się już za kapitana.

– Bo i jest nim – odpowiedział właściciel.

– Tak, brak tylko podpisu pana, panie Morrel, i pańskiego wspólnika.

– Do diabła, dlaczegóż nie mielibyśmy go zatrzymać na tym stanowisku? Prawda, że młody, ale to chłopak na swoim miejscu i widzę, że doświadczony z niego żeglarz.

Danglars spochmurniał na moment.

– Przepraszam, panie Morrel – rzekł Dantès, podchodząc do nich. – Racz mi wybaczyć; kiedy statek jest już na kotwicy, jestem na pańskie rozkazy. Zdawało mi się, żeś mnie pan wzywał.

Danglars cofnął się o krok.

– Chciałem cię zapytać, dlaczego zatrzymałeś się na Elbie.

– Właściwie nie wiem. Chciałem tylko wypełnić ostatnią wolę kapitana Leclère, który umierając, wręczył mi pakunek dla marszałka Bertrand.

– I cóż? Widziałeś go, Edmundzie?

– Kogo?

– Marszałka.

– Widziałem.

Rozejrzawszy się niespokojnie wkoło, Morrel odprowadził Dantèsa na stronę.

– Jakże się ma cesarz? – zapytał z ożywieniem.

– Dobrze, jeśli mogę sądzić z tego, co sam widziałem.

– Widziałeś więc i cesarza?

– Wszedł, kiedym był u marszałka.

– Mówiłeś z nim?

– On raczej ze mną rozmawiał – uśmiechnął się Dantès.

– I cóż ci rzekł?

– Zapytał, kiedy nasz statek wyruszył z Marsylii, jaką płynął drogą, jaki ma ładunek. Wywnioskowałem, że gdyby był bez ładunku i należał do mnie, cesarz chętnie by go kupił. Ale powiedziałem, że jestem tylko zastępcą kapitana, statek zaś jest własnością Domu Morrel i Syn. „Aha – zawołał natychmiast – znam tę firmę. Morrelowie to z dziada pradziada właściciele statków; jakiś Morrel służył w tym samym pułku co i ja w garnizonie w Walencji”.

– To prawda, jak Boga kocham – wykrzyknął uradowany armator. – Wszak to Polikarp Morrel, mój rodzony wuj, który dochrapał się stopnia kapitana. Edmundzie, jeśli tylko powiesz pan wujowi, że cesarz go sobie przypomniał, poczciwy stary zrzęda rozpłacze się z radości, zobaczysz. Dobrze – ciągnął dalej, klepiąc młodzieńca po ramieniu – słusznie zrobiłeś, żeś spełnił rozkazy kapitana Leclère i zatrzymał się na Elbie, chociaż gdyby wiedziano, że zanosiłeś jakąś paczuszkę do marszałka i mówiłeś z cesarzem, mogłoby cię to narazić na podejrzenia.

– Ale z jakiej przyczyny, panie Morrel? – spytał Dantès. – Czyż ja wiem, co było w tym pakunku? Cesarz zaś mógł zadać takie same pytania pierwszemu lepszemu marynarzowi. Ale przepraszam pana raz jeszcze – rzekł nagle Dantès – zbliżają się do nas służba sanitarna i celnicy, pan pozwoli?…

– Dobrze, mój drogi Edmundzie, rób, co trzeba.

Młodzieniec oddalił się, a na jego miejsce przybliżył się Danglars.

– I cóż? – zapytał. – Zdaje się, że musiał się dobrze tłumaczyć z postoju w Portoferraio?

– Owszem, podał najistotniejsze powody, kochany panie Danglars.

– O, tym lepiej. Nie uwierzy pan, jak przykro myśleć, że kolega nie spełnia swych obowiązków.

– Dantès wykonał to, co do niego należało – odpowiedział armator – nie mam mu nic do zarzucenia. Postój miał miejsce na polecenie kapitana Leclère.

– Jeśli już mowa o kapitanie, czy Dantès nie oddał ci od niego żadnego listu?

– Mnie? Nie. Miał więc jakiś list?

– Zdawało mi się, że prócz paczki kapitan wręczył mu list.

– O jakiejże to paczuszce mówisz, panie Danglars?

– Ależ o tej, którą Dantès oddał w Portoferraio.

– Skąd pan wiesz, że miał tam oddać jakąś paczkę?

Danglars zarumienił się.

– Przechodziłem właśnie obok kajuty kapitana i przez półuchylone drzwi zauważyłem, jak oddawał Dantèsowi pakunek i list.

– O liście nic mi nie mówił – odrzekł właściciel. – A jeśli ma dla mnie jakąś wiadomość, z pewnością mi ją doręczy.

Danglars zamyślił się na chwilę.

– Panie Morrel, bardzo pana proszę, abyś mu o tym nie wspominał; przecież mogłem się pomylić.

W tejże chwili nadszedł Dantès, a Danglars znowu się oddalił.

– Cóż, Dantèsie, wszystko już załatwione? – zapytał Morrel.

– Tak, panie Morrel.

– Jakoś niedługo trwały te formalności.

– A nie. Oddałem celnikom spis naszych towarów, a z komory celnej przysłano do nas człowieka, który przyjechał razem z pilotem. Wręczyłem mu nasze dokumenty.

– Więc jesteś już pan wolny?

Dantès obejrzał się wokół.

– Tak, wszystko jest w porządku.

– No, to może zjesz pan z nami dziś obiad?

– Proszę mi darować, panie Morrel, ale choć to dla mnie ogromny zaszczyt, muszę najpierw powitać ojca.

– Słusznie, moje dziecko. Znałem cię zawsze jako dobrego syna.

– A mój ojciec… – zapytał Dantès z pewnym wahaniem – nie wie pan, jak on się miewa?

– Myślę, że dobrze, chociaż przyznam ci się, mój Edmundzie, żem go dawno nie widział.

– A tak, on nie wychodzi prawie ze swego pokoiku.

– To dowodzi, że mu nic nie brakowało w czasie twojej nieobecności.

Dantès uśmiechnął się.

– Mój ojciec jest tak dumny, że gdyby nawet nic już nie miał, nikogo by w świecie nie poprosił o pomoc, chyba Boga jednego.

– Dobrze, ale potem, możemy się spodziewać, że przyjdziesz?

– Och, znów proszę pana o wybaczenie. Po tych odwiedzinach muszę jeszcze do kogoś pójść, i tam również serce mi się wyrywa.

– Ach, prawda! Prawda. Zapomniałem na śmierć, że w wiosce katalońskiej pewna osoba oczekuje na pana z taką jak pański ojciec niecierpliwością, śliczna Mercedes…

Dantès uśmiechnął się.

– Ach, nie dziwię się teraz – rzekł pan Morrel – dlaczego tu przychodziła pytać ze trzy razy, czy nie ma wiadomości o „Faraonie”. Tam do diabła! Powodzi się panu, drogi Edmundzie, piękną masz kochankę!

– To nie moja kochanka – odpowiedział z powagą Dantès – ale narzeczona.

– Wszystko to jedno, kochanka, narzeczona – uśmiechnął się właściciel statku.

– Dla nas nie, panie Morrel.

– Dobrze, idź już, idź, kochany Edmundzie, nie zatrzymuję cię dłużej. Dosyć się napilnowałeś moich interesów, załatwiajże teraz swoje sprawy. Może ci trzeba pieniędzy?

– Nie, dziękuję, oszczędziłem sobie dosyć w czasie podróży, mam całą trzymiesięczną gażę.

– Jesteś porządnym chłopcem, Edmundzie.

– Pan wie, że mój ojciec jest ubogi – odpowiedział Dantès.

– O, wiem, wiem, żeś dobry syn jak rzadko, spieszże więc do ojca. Ja także mam syna i nie byłbym bardzo zobowiązany temu, kto by go chciał zatrzymać z dala ode mnie po trzymiesięcznej podróży.

– Żegnam więc pana – odrzekł młodzieniec, kłaniając się.

– Bywaj zdrów – jeśli mi nic więcej nie masz do powiedzenia.

– Nie.

– Kapitan Leclère nie poruczył ci przed śmiercią żadnego listu do mnie?

– Nie był już w stanie nic pisać, ale… Ach, dobrze, że nie zapomniałem. Chciałem prosić pana o dwa tygodnie urlopu.

– Chcesz się zapewne żenić?

– Tak… a potem muszę wyjechać do Paryża.

– Dobrze, dobrze! Jedź pan na tyle, na ile zechcesz! Wyładowanie statku zabierze najmniej sześć tygodni, więc dopiero za trzy miesiące będzie mógł wyjść w morze… Ale trzeba, żebyś pan był z powrotem przed upływem tego czasu. „Faraon” – dodał, kładąc dłoń na ramieniu młodego żeglarza – nie może wypłynąć bez kapitana.

– Bez kapitana! – zawołał Dantès i oczy zaiskrzyły mu się radością. – Na Boga, zważ pan dobrze na to, coś wyrzekł, bo zdaje mi się, że odgadujesz moje najskrytsze marzenia. Czyżby miał pan rzeczywiście zamiar mianować mnie kapitanem „Faraona”?

– Gdyby to ode mnie samego zależało, podałbym ci rękę, mój drogi Edmundzie i powiedział: „Jesteś kapitanem”. Ale mam wspólnika, a znasz włoskie przysłowie: „kto ma wspólnika, ma naczelnika”. Ale połowa drogi już za nami, albowiem z dwóch potrzebnych głosów jeden już masz. Spuść się zresztą na mnie, jeżeli chodzi o drugi postaram się zrobić wszystko, abyś go uzyskał.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3

Популярные книги автора