– To znaczy, Mercedes, że jesteś tak nieugięta i tak okrutna wobec mnie tylko dlatego, że czekasz tu na kogoś, kto właśnie taki nosi strój. A może ten, na którego czekasz, okazał się niestałym; a nawet jeśli byłoby inaczej, to przecież morze jest kapryśne wobec żeglarzy.
– Fernandzie! – zawołała Mercedes. – Myślałam, że jesteś dobrym człowiekiem, ale myliłam się! Masz złe serce, jeśli w zazdrości wzywasz gniewu boskiego! A więc dobrze, tak, to prawda, ja bynajmniej się z tym nie taję, czekam na tego, o którym mówisz, i kocham go. A jeśli nie wróci, nie będę złorzeczyć kapryśności losu, którą ty wzywasz, powiem, że zginął, kochając mnie.
Młody Katalończyk zadrżał z wściekłości.
– Rozumiem cię, Fernandzie: będziesz z nim szukał zajścia, dlatego, że ja cię nie kocham, skrzyżujesz swój kataloński nóż z jego sztyletem! I cóż ci to da? Jeśli przegrasz, stracisz moją przyjaźń; jeśli zwyciężysz, zobaczysz, jak moja przyjaźń w nienawiść się obraca. Uwierz, to zły sposób, jeśli ktoś, chcąc przypodobać się kobiecie, szuka zaczepki z człowiekiem, którego ona kocha. O, Fernandzie, nie chcesz się poddać tak złym myślom. Nie możesz mnie poślubić, ale możesz mieć we mnie przyjaciółkę i siostrę. Zresztą – dodała, a w jej oczach pojawiło się przerażenie i po policzkach spłynęły łzy – czekaj jeszcze, Fernandzie, czekaj; mówiłeś przed chwilą, że morze jest zdradliwe, już cztery miesiące upłynęły, a on nie wraca; przez cztery miesiące ileż burz naliczyłam!
Fernand nie okazał wzruszenia, nie starał się nawet otrzeć łez, płynących po twarzy Mercedes, a przecież za każdą jej łzę utoczyłby sobie chętnie szklankę krwi; ale te łzy płynęły przecież za innym. Podniósł się, przeszedł tam i z powrotem po chacie z ponurą twarzą i zaciśniętymi pięściami.
– Posłuchaj, Mercedes – rzekł. – Ostatni raz odpowiedz, czy nie zmienisz postanowienia?
– Kocham Edmunda Dantèsa – odpowiedziała chłodno dziewczyna – i nikt prócz Edmunda nie zostanie moim mężem!
– I będziesz go kochała zawsze?
– Póki życia.
Fernand spuścił głowę, odwaga zdaje się odstąpiła go zupełnie, westchnął ciężko i jęk wydobył mu się z piersi, potem, podnosząc nagle czoło, zaciskając zęby i rozdymając nozdrza, odezwał się:
– A jeśli on nie żyje?
– Jeśli nie żyje, ja też umrę.
– Jeśli zapomniał o tobie?
– Mercedes! – z pola dał się słyszeć radosny głos – Mercedes!
– Ach! – krzyknęła dziewczyna, promieniejąc z radości. – Widzisz, że o mnie nie zapomniał, jeśli wrócił… – Podskoczyła ku drzwiom, otworzyła je i krzyknęła: – Chodź, tutaj jestem, Edmundzie!
Fernand blady i drżący cofnął się nagle w tył, jakby węża spostrzegł i natrafiwszy na krzesło, upadł na nie bez sił.
Edmund i Mercedes stali, tuląc się w ramionach. Palące słońce Marsylii, którego promienie wpadły przez otwarte drzwi, otoczyło ich falą światła. Nie widzieli z początku nic, co się wokół nich działo; ogrom szczęścia wyrwał ich ze świata, i wymieniali tylko urywane słowa, które są wyrazem takiej radości, że można by je wziąć za objaw boleści.
Wtem Edmund spostrzegł pochmurną twarz Fernanda, która wyłaniała się z cienia blada i groźna. Młody Katalończyk wyciągnął rękę – a był to ruch, z którego sam nie zdawał sobie sprawy – do noża wetkniętego za pas.
– Ach! Proszę darować – rzekł Dantès, marszcząc brwi. – Nie zauważyłem, że jest nas tu troje.
Po czym zwrócił się do Mercedes:
– Kim jest ten pan?
– Ten pan będzie twoim najlepszym przyjacielem, Edmundzie, bo jest moim przyjacielem; to kuzyn mój, mój brat, Fernand, to człowiek, którego po tobie najbardziej kocham na świecie, nie poznajesz go?
– Rzeczywiście – odrzekł Edmund i tuląc w jednej dłoni rękę Mercedes; drugą wyciągnął serdecznie do Katalończyka.
Fernand jednak stał milczący i nieruchomy jak posąg, nie zamierzając odpowiedzieć na ten przyjacielski gest. Wówczas Edmund spojrzał badawczym wzrokiem na Mercedes wzruszoną i drżącą, i na Fernanda – zasępionego i groźnego.
Zrozumiał wszystko w mgnieniu oka.
Zmarszczył w gniewie czoło.
– Nie wiedziałem, Mercedes, spiesząc się tak do ciebie, że zastanę tu wroga.
– Wroga! – krzyknęła Mercedes, rzucając pełne gniewu spojrzenie na kuzyna. – Wróg w moim domu, mówisz, Edmundzie! Gdybym tak myślała, wzięłabym cię za rękę i pojechała z tobą do Marsylii, opuszczając na zawsze mój dom.
Dziki płomień błysnął w oczach Fernanda.
– A gdyby cię spotkało nieszczęście, Edmundzie – dodała dziewczyna z tym samym spokojem, który przekonał Fernanda, jak głęboko zajrzała w jego najtajniejsze myśli – gdyby cię spotkało nieszczęście, wyszłabym na sam cypel Morgion i stamtąd rzuciłabym się głową w dół, na skały.
Fernand pobladł okropnie.
– Ale mylisz się, Edmundzie – ciągnęła. – Nie masz tu nieprzyjaciół; przecież to Fernand, mój brat, który uściśnie ci rękę jak najbliższemu przyjacielowi.
Mówiąc to, dziewczyna zatrzymała nakazujący wzrok na Fernandzie, który zniewolony tym spojrzeniem podszedł powoli do Edmunda i podał mu rękę.
Nienawiść jego, podobna bezsilnej, chociaż wściekłej fali, rozbiła się o cudowny wpływ, jaki nań wywierała ta kobieta. Ale zaledwie dotknął ręki Edmunda, poczuł, że na nic więcej zdobyć się nie zdoła – i wypadł jak strzała z chaty.
– Och! – wołał, biegnąc jak szaleniec i targając się za włosy. – Och! Któż mnie uwolni od tego człowieka! O ja nieszczęśliwy!
– Hej, Katalończyku! Ej, Fernandzie! Gdzie pędzisz? – zawołał Caderousse.
Młody człowiek stanął jak wryty, rozejrzał się wokół, aż spostrzegł wreszcie Caderousse'a i Danglarsa, siedzących przy stole, w altanie osłoniętej liśćmi.
– Ejże, chodź do nas! – rzekł Caderousse. – Tak ci pilno, że nie możesz przywitać się z przyjaciółmi?
– Zwłaszcza, kiedy przed nimi stoi pełna jeszcze butelka wina? – dodał Danglars.
Fernand spojrzał na nich wzrokiem osłupiałym i nie odpowiedział ani słowa.
– Zdaje się, że zupełnie zgłupiał – rzekł Danglars, trącając kolanem towarzysza. – Jak to! Czyżbyśmy się zawiedli? I wbrew naszym przeczuciom Dantès triumfuje?
– Do licha, zobaczymy – rzekł Caderousse i zwrócił się do młodzieńca. – No i cóż, Katalończyku? Namyśliłeś się wreszcie?
Fernand otarł pot z czoła i wszedł do altany, której cień zdawał się nieco go uspokajać, a świeży chłód wzmacniać siły jego wyczerpanego ciała.
– Jak się macie – rzekł. – Wołaliście, prawda?
I zamiast usiąść, osunął się bezwładnie na ławkę.
– Wołałem cię – rzekł, śmiejąc się, Caderousse – boś leciał jak opętany, bałem się, żebyś się nie rzucił w morze. Do licha! Jak się ma przyjaciół, to nie tylko po to, aby im stawiać szklaneczkę, ale też po to, żeby im przeszkodzić, kiedy któremu przyjdzie do głowy wychłeptać parę kwart wody.
Fernand wydał jęk podobny do łkania i głowa opadła mu na ręce skrzyżowane na stole.
– Chcesz, żebym ci powiedział, jaką masz minę? – rzekł Caderousse, zagajając z właściwym dla ludzi z gminu grubiaństwem, którzy wszelką delikatność poświęcają dla ciekawości. – Jak odprawiony z kwitkiem konkurent!
Przy tym żarcie wybuchnął śmiechem z całego gardła.
– No, no! – odrzekł Danglars. – Taki gracki chłopak musi mieć szczęście w miłości! Kpisz sobie, Caderousse!
– Wcale nie – rzekł tamten – zauważ tylko, jak on wzdycha. No, no, głowa do góry, Fernandzie i odpowiedz. Przecież to nie przystoi nie odzywać się do przyjaciół, którzy pytają cię, jak się miewasz.
– Zdrów jestem – odrzekł Fernand, zaciskając pięści, ale nie podnosząc głowy.
– Ot, widzisz – powiedział więc Caderousse, rzucając znaczące spojrzenie Danglarsowi. – Rzeczy mają się tak: Fernand, którego masz tu przed sobą, zacny i dzielny Katalończyk, najlepszy rybak w Marsylii, zakochał się w ładnej dziewczynie imieniem Mercedes; ale niestety to ładne dziewczę kocha się nie w nim, ale podobno w zastępcy „Faraona”, a ponieważ statek ten przybył właśnie dziś do portu, pojmujesz więc…