Moje stosunki z Danką nigdy nie należały do najserdeczniejszych. Stanowczo nie mogłybyśmy uchodzić za wzór dla innych sióstr. Nawet gdy byłyśmy obie małymi dziewczynkami, obie z jednakową niechęcią protestowałyśmy przeciw noszeniu jednakowych sukienek. Chociaż dzieli nas różnica tylko dwóch lat (Danka jest młodsza, ale wszyscy twierdzą, że wygląda starzej ode mnie), zarówno temperamentami, jak i usposobieniem różnimy się od siebie diametralnie. Ona nigdy nie lubiła tańca, zabaw, podróży. Do teatru chodzi tylko na Dziady, na Wyspiańskiego, uważa za arcydzieło Przepióreczkę Żeromskiego i za szczególniejszą perłę w tym arcydziele Juliusza Osterwę. (Nie chcę być źle zrozumiana. Osobiście przepadam za panem Juliuszem, czego zresztą nigdy przed nim nie ukrywałam, ale na Przepióreczce byłam raz i nudziłam się potwornie). Danka wreszcie nie rozumie życia innego niż jakieś zebrania, wiece, stowarzyszenia, zjednoczenia i podobne okropieństwa. Wciąż dążyłaby ku… Wciąż pracowałaby nad rozwojem… Wciąż ujmowałaby w ramy organizacyjne…
Nie robię jej bynajmniej z tego zarzutu. Ostatecznie każdemu wolno robić to, co mu sprawia przyjemność. Po prostu nie pasujemy do siebie. Nie sądzę, by po założeniu ogniska domowego zapraszali mnie zbyt często do siebie. Ale wyobrażam sobie, jaką machiną tortur będzie ten ich dom dla mnie. Bo z tym Stasiem dobrali się w korcu maku. Moim zdaniem już sama jego aparycja jest irytująca. Wysoki, chudy, nordyk, o tak zwanej „płowej czuprynie” i wyniosłym czole. On nigdy nie mówi. Zawsze albo gromi, albo potępia, albo podnosi, albo się domaga, albo wskazuje. Robi takie wrażenie, jakby w każdej chwili był gotów wejść z podniesioną głową na stos i bez mrugnięcia powieką dać się spalić wraz z bagażem swoich przekonań. Przyznam się, że nic mu nie mam do zarzucenia. Jest bardzo przyzwoitym człowiekiem, podobno świetnie prowadzi swoją fabrykę i robi dużo dobrego ludziom. Co do jego kindersztuby24, też nie można mieć zastrzeżeń. To, że pochodzi z rodziny mieszczańskiej, dla mnie osobiście nie odgrywa żadnej roli. Tak samo jak nie imponują mi moje arystokratyczne pokrewieństwa przez mamę. Mówiąc krótko, Stanisław nie jest dla mnie atrakcyjny. A już taki Toto czuje się w jego obecności wręcz poskromiony.
Ponieważ nie mogli znaleźć wolnego stolika, musieliśmy ich zaprosić do swego. Jedyną pociechą była Lula, zwana przez złośliwych „świętą Leonią” (imię naprawdę przygnębiające!). Znałam ją stosunkowo mało. Stanisław rzadko się z nią pokazywał. W każdym razie była bez wątpienia najmilszą z wszystkich starych panien, jakie udało mi się spotkać. Ogólnie wiedziano, że w młodości przeżyła dramat, bo jej narzeczony zginął na froncie w 1920 roku i od tego czasu ani na dzień jeden nie zdjęła po nim żałoby. Co za anachronizm! Zupełnie historia żywcem wyjęta z czasów powstania styczniowego.
Lula swoim wyglądem przypominała postać kobiecą z Polonii Grottgera25. W obcowaniu jednak była ujmująca. Co za skarby subtelności muszą się kryć w tej kobiecie! Nigdy nie widziałam jej twarzy bez uśmiechu. Nigdy w jej oczach nie dostrzegłam złośliwości, nieżyczliwości lub chociażby krytyki. W rozmowie była uprzejma, tolerancyjna i dowcipna, tym cokolwiek staroświeckim rodzajem dowcipu, zanadto finezyjnym, okrągłym i bezosobistym. Pomimo opinii „świętej Leonii” nie unikała żadnych tematów, a przynajmniej nie gorszyła się nimi. Chociaż musiała już przekroczyć czterdziestkę, wprost biła od niej świeżość.
Nad rozmową od razu zadominował Stanisław, opowiadając o ostatnich zdarzeniach politycznych.
O ile polityka zagraniczna interesuje mnie przez wzgląd na Jacka, który często ze mną mówi o różnych zdarzeniach dyplomatycznych, o tyle na wewnętrznej się nie znam, Stanisław zaś po uszy w niej siedzi.
Korzystając z tego, że rozmowa przybrała charakter ogólny, zapytałam Dankę, co słychać w domu. Nie byłam u rodziców już prawie od tygodnia i poza kilku telefonami do mamy nie komunikowałam się z nimi. Danka oświadczyła mi (Danka nigdy nie mówi, lecz zawsze oświadcza), że ojciec czuł się urażony wyjazdem Jacka bez pożegnania. Poza tym żadnych nowin. Ojciec prowadzi teraz jakiś olbrzymi proces o rewindykację dóbr skonfiskowanych w 63 roku i jest tym całkowicie zaabsorbowany. W przyszłym tygodniu wybiera się na wieś, gdzie ma być wielkie polowanie na wilki.
– Jeżeli chcesz ojca zobaczyć, musisz wpaść jutro do domu. Stanowczo bywasz w domu zbyt rzadko.
W jej spojrzeniu była nagana. Wiem dobrze, czego nie dopowiedziała. Chciała mi dać do zrozumienia, że bywam tylko wtedy, gdy skłania mnie do tego własny interes. Byłoby stratą czasu tłumaczyć jej, że jest inaczej. Że nie tęsknię za domem, bo po pierwsze, mam własny, a po drugie, nudzę się u nich. Bardzo szanuję ojca i bardzo kocham mamę. Zapewne, mama nie odznacza się błyskotliwym umysłem, ale to jeszcze nie powód, by, jak stryj Albin, uważać ją za zupełnie głupią.
Inna rzecz, że sprawy ją zajmujące mogą mnie nie interesować. Czasami też wpada w roztargnienie, z którego później rodzą się anegdotki o niej. Ludzie skorzy są do wyśmiewania innych, ilekroć nadarzy się im ku temu sposobność. Nawet o ojcu przecież opowiadano, że odpowiadając na toast podczas swego jubileuszowego bankietu zaczął od słów: „Wysoki Sądzie”, a trudno wyobrazić sobie poważniejszego człowieka niż on. Człowieka nie tylko zupełnie pozbawionego śmiesznostek, ale wprost przytłaczającego swoim dostojeństwem.
Można to cenić, można szanować, ale wytrzymać z tym jest naprawdę trochę trudno. Atmosfery domowej miałam dość do zamążpójścia. I poza wszystkim innym w razie katastrofalnego rozwiązania sprawy Jacka dreszczem mnie przejmuje myśl, że musiałabym wrócić do rodziców.
Dziś już chyba nie potrafiłabym żyć w tych warunkach.
Ani w Warszawie, ani w Hołdowie. W Hołdowie o tyle jeszcze jest lepiej, że ma się do czynienia albo z mamą, albo z ojcem. Bo albo mama wyjeżdża do Vichy, albo ojciec do Karlsbadu. Za to przyjeżdżają dość mili sąsiedzi. Są zawsze jakieś bridże, polowania i przynajmniej trochę swobody. Na Wiejskiej zaś wszystko się celebruje. Taka Danka wyrosła w tej atmosferze i czuje się w niej znakomicie. Dlaczego ja jestem inna? Nieraz się nad tym zastanawiałam.
Nie mam specjalnego pędu do zabaw i rozrywek. Raczej chodzi mi o ludzi. O inny typ ludzi. Zdaję sobie sprawę, że ci moi, obiektywnie rzecz biorąc, są może mniej wartościowi. Może ze społecznego i kulturalnego stanowiska wnoszą w życie mniej, ale są swobodniejsi, są weselsi i bez koturnów.
Ubiegłej wiosny poznałam na Riwierze tego znakomitego Edwarda Heriot26. Przecież to jest też człowiek bardzo poważny, kilka razy był premierem, przewodniczącym parlamentu, a nawet po kadencji prezydenta Lebrun27 ma zająć jego miejsce. A jednak w towarzystwie nie mówi o rzeczach nudnych i potrafi być bardzo zabawny. Dlaczego u nas tacy panowie uważają za swój widocznie święty obowiązek obnosić się ze swoją powagą i przytłaczać nią wszystkich. Wyzbywają się jej tylko wtedy, gdy są sam na sam z kobietą, którą emablują. Mój Boże, jacyż bywają wtedy śmieszni. Przez sam kontrast. „Szaleję za panią”, „Całe życie mógłbym całować takie nóżki”. Dobrze jeszcze, jeżeli nie mówią „Słoneczko ty moje” albo „Zjadłbym cię z kosteczkami”. Gdy za chwilę ktoś wejdzie do pokoju, taki pan chrząka i już jego twarz jest zakuta w marmurze.
Pękałam nieraz ze śmiechu, wyobrażając sobie ojca w takiej sytuacji. Nie wiem, czy ma teraz jakąś przyjaciółkę, ale nie chce mi się wierzyć, by przez całe życie był wierny mamie. Nie chce mi się wierzyć dlatego właśnie, że mama tak często i z takim zachwytem o tym mówi. Ta jego siwa bródka i rogowe okulary, i te ruchy profesjonalne. Jakby to wszystko wyglądało w przytulnym mieszkanku jakiejś Dziubutki! Może zresztą ma rację mama, że on jej nie zdradza. Nie znaczy to, by nie chciał, lecz człowiek przecież może być uniesiony prądem własnych przekonań w kierunku przeciwnym od własnych upodobań.