– Świetnie sobie poradził, nieprawdaż!? – pytałem z dziecinną radością.
Edie objęła mię nagłem spojrzeniem. W oczach jej czytałem, iż zapomniała, że tu jestem.
– Dałabym rok życia, gdybym mogła spotkać takiego człowieka – ciągnęła, nie zwracając uwagi na mój niezręczny wykrzyknik. – Ot, co znaczy mieszkać na wsi. Widuje się tylko ludzi, którzy nie potrafią nic lepszego, jak grzebać się w ziemi, albo pasać owce.
Nie wiem, czy chciała mię dotknąć umyślnie, – nigdy jej nie trzeba było o to prosić, – jednak bez względu na intencyę, – słowa jej zraniły mię tak boleśnie, jakby kto gorącem żelazem przemknął po odkrytym nerwie.
– Dobrze mówisz, Edie – podchwyciłem, usiłując mowie swej nadać niewzruszony spokój. – To, coś wyrzekła przed chwilą, umacnia mię tylko w powziętem dawniej już postanowieniu. Tego wieczora jeszcze zaciągnę się do pułku, stojącego w Berwick.
– Doprawdy, Jack'u? Zostaniesz żołnierzem! – spytała prędko, z uśmiechem.
– Tak, jeśli rzeczywiście wierzysz, że każdy, pędzący życie na wsi, jest nic nie wart.
– Jak tobie ładnie będzie w czerwonym mundurze! – wykrzyknęła, głusząc ostatnie moje słowa. – I zupełnie inaczej wyglądasz, kiedy się rozgniewasz. Chciałabym zawsze w twoich oczach dostrzegać te błyski! Teraz jesteś przynajmniej mężczyzną! Tylko… wiem doskonale, że… otem wojsku, to żarty.
– Zobaczysz, czy żartuję.
I nie patrząc już na nią, pędem puściłem się po pochyłości, pędem przebyłem drogę i wpadłem, jak wicher, do kuchni. Matka i ojciec siedzieli, jak zwykle, każde po przeciwnej stronie wielkiego komina.
– Matko, mamo! – wołałem od proga. – Jadę dziś jeszcze, zostaję żołnierzem.
Gdybym im powiedział, że będę złodziejem, nie wiem, czy mogliby okazać się więcej zmiażdżeni, bo w owych odległych czasach, nieufni i względnie w niezłym bycie, pozostający wieśniacy, mniemali, że wszelakie „owieczki” sierżantów, no i wogóle wojsko, składają się przedewszystkiem i głównie ze szpiegów.
A jednak te zastępy na obronę poświęconych ludzi niejedno nieszczęście odwróciły od ojczystej ziemi i zapisały niejedną chlubną kartę angielskiej historyi.
Matka w milczeniu poniosła swoje mitenki do oczu, ojciec przyoblekł twarz w tak straszną grozę, iż miniowoli uczułem mróz w kościach.
– Chyba zwaryowałeś, Jock'u – przemówił surowo.
– Ani mi się nawet śniło. Dziś odjeżdżam.
– Odmówimy ci błogosławieństwa!
– Trudno. Muszę się obejść – burknąłem opryskliwie.
Teraz matka krzyknęła głośno i zarzuciła mi ręce na szyję.
O twarz moją otarła się dłoń zniszczona, gruba, pełna blizn i zmarszczek, które pofałdowały zwolna trudy, podejmowane niegdyś koło mego wychowania, – i przemawiały wymowniej, niż najwymowniejsze słowa.
I naprawdę kochałem ją niezmiernie, jednak postanowienie moje było z tych, co są twarde jak ostrze krzemienia.
Pocałunkami zmusiłem ją do zajęcia poprzedniego miejsca, i uciekłem do swego pokoju, z niezłomnem postanowieniem natychmiastowego spełnienia swych planów.
Czyniło się już ciemno, a czekał mię przecież porządny szmat drogi.
Zebrałem też pośpiesznie niewielki węzełek i gorączkowo ruszyłem ku wyjściu. Lecz w chwili, kiedy zamierzałem wymknąć się bocznemi drzwiami, ktoś delikatnie dotknął mojej ręki.
Obejrzałem się, – tuż przy mnie stała Edie, cała różowa od krwistych łun zachodu.
– Dzieciaku, – odezwała się z dziwnym uśmiechem, – dzieciaku, – nie jedziesz chyba naprawdę?